I.
Gdy patrzę na góry ogromne,
na bliskie niebiosów skały, —
myślę, jak bardzo człowiek
przyziemny jest i mały...
Gdy słucham, kiedy las szumi
lub śpiewa wiosenna rzeka, —
myślę, jak bardzo cichy
i słaby jest głos człowieka.
II.
Szept dębów i czarnych sosen,
nurt fali, bijącej o głazy,
jak bardzo jest wymowny,
gdy z nim ludzkie porównać wyrazy.
I jedno słowo: wiosna,
ileż ma w sobie odcieni,
mówione ustami kwiatów
i drzew i leśnych strumieni...
Głoszone przez radość słońca,
szeptane wiatru powiewem,
grane brzęczeniem pszczelnem,
skrzydlone ptaszęcym śpiewem...
I jedno słowo: miłość,
ileż ma w sobie odcieni,
powtarzane tysiącem głosów
od wiosny do jesieni.
Zbudzone w głuszca graniu
w ostępie białowieskim
i w bełkocie rycerskich cietrzewi
na wiosennym mszarze poleskim...
Trwające od świtów majowych
aż po mroki zimnej jesieni,
aż po ryki walczących łosi
i głoszących swą miłość jeleni...
III.
Gdy patrzę na niebo gwiezdne,
miesięczne, czy słoneczne, —
myślę, że ziemia jest mała,
a niebo wielkie i wieczne.
I z tej małości ziemskiej
do tej wielkości błękitu
sięgam mym ludzkim wzrokiem
pełnym kornego zachwytu.
A gdy potem ku ziemi wracam
oczyma zachwyconymi,
coś z gwiazd i coś ze słońca
w mem spojrzeniu przynoszę ziemi...