Przestrzeń — niewidną — ale wyczuwalną —
Osłonił półcień — nocy syn nieprawy...
Iskrzą się światła sklepowej wystawy,
Jak błędny ognik, co kryje zasadzki.
Przechodnie — z twarzą błędną lub banalną —
Znużeni — śpiący — wracają z zabawy,
Wypełzłszy z domów, jak z nor nocne gacki...
Jutro się spiją lub w łeb sobie palną...
Noc — jak krwiożerczy polip — rozwija swe macki...
W tych kamienicach — na wyniosłem piętrze
I w zakopconej, nędznej suterenie —
Przygnębiające panuje milczenie,
Jakby tam życie nie istniało zgoła,
Jak gdyby pełne pustką było wnętrze...
Tam sen króluje — ze skrzydłem anioła —
Lecz z twarzą często straszną — jak sumienie,
Które wśród ciszy głosem wielkim woła
I chuci w sobie kryje najzawziętsze...
Złe mary — i złodzieje snują się dokoła...
Na samym rogu posępna latarnia
Stoi — czatownia upadłej kobiety —
Na bruk porzuca przechodniów sylwety —
Cień ich rozciąga — kurczy — wyniezdarnia...
Zegar gdzieś bije w odległym kościółku...
Czyjeś westchnienia tłumią się w zaułku...
Głucha samotność — — — I myślom poety
Nic, nic nie zdoła zapewnić przytułku
Chyba jedynie ustronna kawiarnia...
Ale i ona teraz zamknięta — niestety!