Wschód słońca w Alpach

Blednieje noc letnia a gwiazdy bezsenne,
straż świata odbywszy, już toną w błękicie
i kłoniąc swe czoła jasnością promienne,
łzą rosy porannej nocne płaczą życie.
Od wschodu rozświta. Mgły tuman się korzy
opada, gęstnieje, doliną się wije,
pokorny się kładzie u szczytów podnóży
i skrzydłem wilgotnem skały z pyłu myje.
Iglice lodowe spłonęły rumiane
i pierwsze słoneczne chwyciwszy promienie,
z czół je odrzucają na lody zaspane,
pozłotą śnieg krasząc. Na stoków kamienie
deszcz światła się leje. Dzień zesłał już gońca,
promieniem rozbudza zmartwiałe opoki
i stroi świat cały na przyjęcie słońca.
Jeszcze nie zabłysło, nie zwiało pomroki,
co w dołach się kryje. Ta na wschodzie skała
zczerniona, olbrzymia w łonie je swem trzyma,
a chociaż dokoła jasne niebo pała,

w świat puścić go nie chce, waha się i zżyma.
Blask niżej opada. Ożyła toń lasu,
co czarnym pod śniegiem zasłała się wiankiem —
i ptaki już słychać od czasu do czasu.
Szczyt wschodni, jak czarny węgiel wśród ogniska,
brzegami się żarzy, już świta porankiem...
pociemniał i — wybuchł! Już słońce rozbłyska!
Chór ptasząt się podniósł i wita tytana.
Świetlane potoki, ślizgając po skale,
opadły w dolinę. Mgła w świetle skąpana
podnosi się wyżej, rozszerza zuchwale,
a słońce się dąsa, noc chce wrócić światu.
Słońce walkę toczy. Grot światła ją wierci, —
zraniona się broczy barwami szkarłatu;
wiatr ranny ją napadł i targa na ćwierci.
Buchnęła ku niebu ratując swe życie,
lecz słońce ją chwyta, oddechem ją pali;
pobladła i kona, rozpływa w błękicie. —
Dzień nastał! Sto blasków! Tam u stóp w oddali
błysnęło do słońca srebrzyste jezioro,
olbrzymiem zwierciadłem rozlśniwszy krainę,
i wnet mu się fale w pozłotę ubiorą
i tęcze wplatają między tonie sine.
W najgłębszych wąwozach drzemiące potoki
blask słońca do życia rozbudza i srebrzy.

Wulkanów tysiące! Wszystkie skalne stoki
i szczytów iglice i łożyska debrzy
lawą światła złote. W lesie ptasząt gwary
rozkoszne, weselne, na łąkach wysoko
trzód dzwonki im wtórzą, a dzwonkom do pary
pasterski róg zabrzmiał pieśnią w świat szeroką...
Ohohej! Ohohej! — Echo się odzywa
od skalnych olbrzymów, od lodowych szczytów
i pełna radości, rozbłysków, rozświtów
pieśń leci zwycięska, ogromna i żywa:
Hej! wstańcie bój stoczyć z ciemnością i nocą,
powstańcie jak słońce junacy-rycerze, —
miecz bierzcie słoneczny, słoneczne puklerze,
słonecznym się blaskiem przystrójcie i mocą
i pójdźcie zwyciężać! —
 Ohohej!
 Ohohej...!

Czytaj dalej: Do świerka - Jerzy Żuławski