On kochał prawdziwie słońce, co purpurą spadało na wzgórza,
Drogi leśne, śpiewającego ptaka czerni
I radość zieleni.
Słuszne było jego mieszkanie w cieniu drzew
I czyste jego oblicze.
Bóg mówił łagodnym płomieniem do jego serca:
Człowieku!
Miasto pod wieczór cicho witało jego krok,
Ciemną skargę jego ust:
Chcę świat przemierzyć.
Ale tropiły go krzaki i zwierzęta,
Dom i zmierzchający ogród białych ludzi
I szukał go morderca.
Wiosna, łato i piękna jesień
Sprawiedliwych; szedł swoim wolnym krokiem
W pokoje marzących.
Nocą został samotny przy swej gwieździe.
Patrz, jak śnieg sypie się w puste gałęzie
A w zmierzchającym przedsionku cień mordercy.
Srebrnie opadła głowa nienarodzonego.
Źródło: Sygnały, r. 1938, nr 39.