Gałązki, jedna z jesionu,
A druga z pięknego klonu,
Rzucone jakąś przygodą
Płynęły z wodą.
Dalekie od swej rodziny,
Przez obce błądząc krainy,
W silniejszym coraz wód zbiegu
Chybiały brzegu.
Na próżno stan ich sierocy
W złej toni szukał pomocy,
Z twardych skał a głuchej kniei
Nie masz nadziei!
Z posłusznym one milczeniem
Szły za mruczącym strumieniem,
Pędził je coraz wart chyży
Dalej a niżej.
Przemijały się czas długi
Nie wiedząc jedna o drugiej,
Aż jakoś zbliżył nurt wąski
Obie Gałązki.
Szczęśliwy, komu dozwoli
Bóg towarzysza w złej doli!
Płynących obok Gałązek
Ujął mię związek.
Alić coś wodę zamąci.
Jedna z nich drugą potrąci:
Poszły od siebie zwrócone
W przeciwną stronę.
Żal mię ogarnął niemały,
Gdy się z osobna puszczały
Na powódź rzeki szeroką
I toń głęboką.
Z smutkiem zdały się obracać
I niby z gniewem odwracać.
To bliżej siebie, to dalej
Szły podług fali.
Wtem Zefir, sprawca pogody,
Jął głaskać błękitne wody
I tchem łagodnym ku sobie
Nakłaniać obie.
Gdy na to tkliwie patrzyłem:
„Złączcie się z sobą, mówiłem,
Póki dma wieje życzliwa
I was przyzywa!"
Aż tu kamień wśród powodzi
Spółce Gałązek przeszkodzi:
Znów je od siebie z daleka
Uniesie rzeka.
Na koniec jedna przy lasku,
Druga zostanie na piasku,
Ta uschła, a tamtą marnie
Splątały tarnie.