Boska komedia - Piekło - Pieśń XXVI

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Z mostu ponad ósmym jarem poeci obserwują płomyki okrywające dusze fałszywych doradców; w jednym z nich cierpią wspólnie Diomedes i Ulisses, którzy opowiadają o tym, jak zginęli.



Hulaj, Florencja, światowładna pani!
Skrzydłami bijesz po świata połaci,
A imię twoje głośne jest w otchłani.

Pośród złoczyńców aż pięciu spółbraci
Znalazłem; przeto we mnie wstyd się burzy,
A chwały twojej to nie ubogaci.

Jeżeli prawdę sen przedranny wróży,
Rychło na sobie poczujesz dłoń kata,
Którym, śród innych, Prato ci posłuży.

A nie za wczesna będzie to zapłata!...
Niechże się dzieje, jako napisano;
Rad bym już widział, bo mi biegną lata.

W górę wracamy opoczystą ścianą
Po węgłach; Wódz wprzód, a ja za nim wchodzę
Na schody, ręką wsparty ukochaną.

A potem dalej po samotnej drodze,
Pomiędzy szkarpy i szczerby przełęczy,
Gdzie ręka pomoc musi dawać nodze.

Męczył się duch mój i dziś jeszcze męczy,
Gdy wspomni, com tam w dolnym widział żłobie;
Więc umysł dzierżę w mocniejszej obręczy,

Aby się cnotą rządził w każdej dobie,
A mając dobro z gwiazd lub nieb wyroku,
By tego dobra nie zajrzał sam sobie.

Jak wczasujący rolnik w porze roku,
Kiedy płaneta, co blask ziemi nieci,
Dłużej nam swego użycza widoku,

Gdy, w miejsce muszek, ćma komarów zleci,
Z pagórka patrzy w pola i winnice,
A śród nich mrowie świętojanków świeci —

Tak roziskrzoną ujrzałem ciemnicę
Ósmego dołu przepastnej gardzieli,
Z miejsca, skąd mogłem w jar posłać źrenice.

Jak prorok, co miał w niedźwiedziach mścicieli,
Widział w powietrzu wóz Elijaszowy
Z końmi lecący w górę, cały w bieli,

Aż nic rozróżnić nie mógł, wzniósłszy głowy,
Prócz samotnego, wiotkiego płomyka,
Który mknął w górę, jak obłoczek płowy —

Tak migotała jaru szyja dzika;
Nie znać, co kryją ogniste osłony,
A każda sobą zasnuła grzesznika.

Stałem na moście tak w dół przechylony,
Że gdybym nie był trzymał się krawędzi,
To spadłbym w przepaść, nawet nietrącony.

Rzekł Wódz mój, widząc, jaka chęć mię pędzi:
„Płomiennym duchy są odziane strojem,
Każda się mara w ogniu własnym swędzi".

„Pewność mam — rzekę — w utwierdzeniu twojem,
Że tak być musi, zrozumiałem ja ci
I chciałem spytać: kogo swym zawojem

Otula płomień, co w górnej połaci
Jest rozszczepiony, jakby bił ze stosu,
Który tebańskich obu schłonął braci?"

„Ulisses tutaj gore — rzekł — od losu
Skazan z Diomedem na wspólne cierpienie,
Jak był wspólnikiem do zdrady i ciosu.

Jęk im wyciska Trojan omamienie
I brama, koniem udanym zdobyta,
Skąd wyszło Rzymian szlachetne nasienie.

Tu płaczą zdrady, przez którą zabita
Jeszcze Achilla skarży Dejdamija;
Za Palladionu rapt cierpią do syta".

„Jeśli z płomienia, który ich spowija,
Wolno im mówić, Mistrzu, proszę mile,
Chętna-li prośbie mej łaskawość czyja,

Racz się zatrzymać jeszcze małą chwilę,
Aż tu podejdzie pochodnia dwurożna;
Patrz, z ciekawości już cały się chylę".

A on mi na to: „Prośba twa niezdrożna,
Owszem chwalebna, też ci jej nie ganię;
Lecz milcz, odzywać się tobie nie można.

Zgadłem twe chęci, wyłuszczę żądanie.
To Grecy: przyjąć gotowi by dumnie
I pogardliwie twoje odezwanie".

Więc gdy tak blisko płomień podszedł ku mnie,
Że doń przemówić stosownym się zdało,
Te słowa posłał ognistej kolumnie:

„Wy, których pożar w jedno ubrał ciało,
Jeślim zasłużył się — skromnie powiadał —
Jeślim zasłużył się wielce lub mało,

Kiedym dostojne o was rymy składał,
Stójcie; a jeden podejdź do kamienia
I mów, gdzieś błądził i gdzie życie stradał?"

Tedy róg wyższy starego płomienia
Poszepce i swym szczytem zamigota
Jak płomień świecy z wiatrowego tchnienia.

A jasny kiścień tam i sam się miota,
Jakby to język ludzki przezeń gadał,
Aż wyszły słowa z ognistego knota:

„Gdym był od Cyrcy wrócił, gdziem postradał
Wolność, w pobliżu Gaety więziony,
Eneasz imię to grodowi nadał,

Nie mógł powstrzymać syn mój ulubiony
Ni cześć starego ojca, ni miłości
Powinność, niegdyś szczęście lubej żony,

Nie mogły zdusić we mnie ciekawości
Zajrzenia w świata roboty misterne,
Poznania błędów ludzkich i dzielności.

Więc na głębokie morze, na niezmierne
W jednej się puszczam łodzi; druhów grono
Ze mną, do końca posłuszne i wierne.

Aż po Hiszpanię brzeg podwójną stroną
Zwiedzam; więc Marok, Sardynię i mnogą
Wysp rzeszę, jednym morzem otoczoną.

W starość my wszyscy zaszli żmudną drogą,
Nimeśmy w owe cieśnie się dostali,
Które Herkules piętnował przestrogą,

Aby nie ważył się człowiek pójść dalej;
Po stronie prawej została Sewila,
A Ceuta z lewej szarzała na fali.

»Bracia! — mówiłem — śród hazardów tyła
Zaszli na świata podwieczorne skraje,
Skoro wam jeszcze bodaj jedna chwila

W zmysłów czuwaniu przed śmiercią zostaje,
Nie żmudźcie duszę wydobyć z ciemnoty,
Za słońcem idąc w niemieszkane kraje.

Zważcie plemienia waszego przymioty;
Nie przeznaczono wam żyć, jak zwierzęta,
Lecz poszukiwać i wiedzy, i cnoty«.

A w mej gromadce ta lekka zachęta
Takie pragnienie podróży zapali,
Że się w porywie na nic zapamięta.

Ku wschodowi-śmy rufę obracali,
Prąc skrzydła wioseł na jazdę szaloną
I ciągle w lewo przybierając fali.

Już wszystkie gwiazdy południową stroną
Były nam widne; nasze zaś tak nisko
Zeszły, iż zdało się, że w morzu toną.

Po pięćkroć dołem księżyca kolisko
Blask uszczuplało od czasu, jak nawa
Zapędziła się w groźne topielisko.

Gdy zaś się góra ukazała bława
Od odległości, postaci niezwykłej,
Jak w reszcie ziemi widzieć się nie dawa,

Z krótkiej uciechy prędko łzy wynikły,
Bo przypadł wicher od nowego lądu,
Aż pękł pod ciosem dziób okrętu nikły.

Trzykroć go strącał wir pełnego prądu,
Raz czwarty fala rufę w pion wyparła;
Dziób pornął na dół i z przeznaczeń Sądu

Toń się nad nami wieczyście zawarła".

Czytaj dalej: 27. Boska komedia - Piekło - Pieśń XXVII - Dante Alighieri