W czwartym kole, zwanym Giudeką, poeci obserwują zdrajców dobroczyńców. Na samym dnie piekła w trzech paszczach Lucyfera pokutują trzej najwięksi zdrajcy ludzkości: zdrajca Chrystusa - Judasz oraz zdrajcy Juliusza Cezara - Brutus i Kasjusz.
„Vexilla regis prodeunt inferni...
Patrz i uważaj — Przewodnik mój rzecze —
Czy w dalekości już On się nie czerni".
Jak kiedy ziemię tuman mgieł oblecze
Lub gdy półsfery naszej noc jest blisko,
Wiatrak wygląda, co skrzydłami siecze,
Tak wyglądało potworne zjawisko.
Więc się cofałem, drżąc w zimnym powiewie,
Za plecy Wodza, jedyne schronisko.
Stałem już, ledwo śmiem powtórzyć w śpiewie,
Tam, gdzie tłum cieniów pod korą lodową
Przeświecał niby źdźbła w szklanej polewie.
Jedne poziomo, a drugie pionowo
Sterczą lub w linię przełamane krzywą;
Jedne nogami w górę, drugie głową.
Gdyśmy podeszli tak, iż się możliwą
Zdało Mistrzowi, ażeby mi zjawił
Twarz cudotworu, dawniej urodziwą,
Przystanął i mnie za sobą postawił.
„Oto Dis, oto miejsce, gdzie w odwadze
Trzeba — powiada — byś serce zaprawił!"
Jakem tam skośniał, w członkach stracił władzę,
Wyobraź sobie, słuchaczu życzliwy:
Nie mówię, bowiem słowy nie poradzę.
Anim padł martwy, anim został żywy:
Jeżeliś bystry, to oblicz, jak między
Dwoma stanami stan mój był wątpliwy!...
Cesarz, władnący nad krainą nędzy,
Z lodu wysterczał do połowy łona,
A olbrzym ze mną porówna się prędzej
Niż z olbrzymami jego dwa ramiona;
Jakiż ogromny, jeśli miara kości
Była w nim całym równo rozmierzona!
Jeśli tak brzydki, jakiej był piękności,
Gdy przeciw Stwórcy stroszył brew do góry —
Słuszna, iż zwie się źródłem wszelkiej złości!
O, jakiż mi się jawił cud natury!
Ujrzałem troje lic w jednym istnieniu:
Jedno na przedzie, koloru purpury,
A zaś dwa drugie każdemu ramieniu
Odpowiadały, razem tworząc głowę,
Co się kończyła w grzebień na ciemieniu.
Prawe oblicze było bladopłowe,
Lewe, jak szczepu, który się wywodzi
Z krain, gdzie wody wpadają Nilowe.
Pod każdym licem, jako to się godzi
Takiemu ptaku, po dwa skrzydła wioną:
Żagl równie duży po morzach nie chodzi.
Jako nietoperz, miał nieupierzoną
Skrzydeł pokrywę, a gdy nimi śmigał,
Trzy wiatry budził pod okropną błoną.
Od tego wiania Kocyt w lód zastygał;
Z ócz sześci łzami ciekł i na trzy szczęki
Ustawnie śliną zakrwawioną rzygał.
Z ust każdych sterczał grzesznik i jak pęki
Trawy w miętlicy na miazgę był tarty:
Te jednocześnie trzej cierpieli męki.
Skazaniec przedni, nie dość że w zażartej
Tkwił paszczy, szarpan Disowymi szpony,
Raz po raz łypał ze skóry obdarty.
Rzecze Mistrz: „Zbrodzień najsrożej męczony,
Dowiedz się, Judasz jest Iskariota;
Wewnątrz ma głowę, na zewnątrz nóg trzony.
Z głową na zewnątrz, ten, który przez wrota
Sterczy lic czarnych, cień jest Brutusowy,
Słowa nie rzecze, tylko sobą miota;
Kasjusz ten trzeci, ogromnej budowy.
Lecz już wieczorne rumienią się zarze,
Widziałeś wszystko, teraz bądź gotowy!"
Za szyję Mistrza chwytam, jak mi każe;
On, upatrzywszy i miejsca, i pory,
W momencie, gdy Dis rozchylił wachlarze
Skrzydeł, za boków chwycił go kędziory
I, kudł po kudle, spuszczał się szczeliną
Pomiędzy żebra a lód zmarzłej nory.
Gdy ze mną doszedł tam, gdzie uda giną
W biodrach i w jamę wrastają lędźwiową,
Z widoczym trudem, z twarzą lękiem siną,
Gdzie Dis miał stopy, Wódz zwracał się głową,
Jak człek, co pnie się; a jam myślał: „Biada,
Oto mię w piekło prowadzi na nowo!"
„Trzymaj się mocno — tak do mnie powiada,
Jak człek zmęczony, dysząc. — Takie wraże
Schody, żegnając Złe, brać nam wypada".
Skalną wyszedłszy jamą, na wiszarze
Usadowił mię, na krawędzi skały,
Po czym mi przełaz niezwykły ukaże.
Podniosłem głowę, osłupiałem cały:
Miast Lucypera twarzy, naglem zoczył
Nogi potwora, jak w górę sterczały.
Czym się naówczas zaląkł i zamroczył,
Niech tłum pomyśli ciemny, co jest zgoła
Nieświadom, jakim punkt ziemi przekroczył.
„Powstań na nogi! — Mistrz do mnie zawoła. —
Droga daleka i zła; do spełnienia
Słońce przebiegło już część szóstą koła".
Nie w pałacowe, zaiste, podsienia,
Lecz w naturalną weszliśmy jaskinię,
O chropowatym dnie i pełną cienia.
„Nim mi piekielna otchłań z oczu zginie —
Rzekłem do Mistrza, dźwignąwszy się z głazu -
Pozwól, że kilka zapytań uczynię:
Gdzie się staw lodu podział? Śród przełazu
Przecz on na wywrót sterczy? I jak z mroku
Słońce ku zorzy przebiegło od razu?"
„Sądzisz, że jesteś na centralnym szlaku
Z tej strony osi, gdziem się do pieczary
Spuszczał po ziemię wiercącym robaku;
Byłeś tam, pókiś twarz widział poczwary;
Gdym się obrócił, przekroczyłeś ziarno
Ziemi, gdzie wszystkie ściągają ciężary,
I wszedłeś w sferę naprzeciwpolarną,
Odwrotną owej, co lądy obleka,
Których środkowy szczyt widział ofiarną
Śmierć poczętego bez winy Człowieka;
Stopy twe stoją na małej półsferze,
Której odwrotnym licem jest Giudecca.
Tutaj jest ranek, gdy tam podwieczerze;
Ów, czyje kudły schodami nam były,
Sterczy tam ciągle w tej, co dawniej, mierze.
Z nieba od razu spadł do swej mogiły;
Lądy leżące tutaj w onej porze
Ze strachu przed nim w fale się pokryły.
Na naszą sferę wypchnęło je morze;
Umknął się bodaj ląd i po tej stronie
Pod sobą próżne zostawiając łoże.
Czeluść ta, w ziemskim wydrążona łonie,
Ciągnie się, jak grób Belzebuba długi,
Oczom niewidna, a jedno po tonie
Rozpoznawana bulgocącej strugi,
Która przepływa skalnym wydrążeniem,
Lekko skłanionym na piekielne smugi".
Owym mię skrytym Wódz powiódł podsieniem
I szliśmy, by wnet wyjrzeć na lazury.
Idziem i w drodze wcale się nie lenim.
Wciąż wyżej: pierwszy on, ja za nim wtóry,
Aż obaczyłem niebios światła cudne
Przez krągły otwór migocące z góry.
Tędyśmy na świat wyszli, witać gwiazdy...