Boska komedia - Piekło - Pieśń XXIV

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

We­rgi­li i Dan­te wspi­na­ją się ostroż­nie po we­wnętrz­nym sto­ku szó­ste­go jaru i do­cho­dzą do łań­cu­cha skał, któ­re prze­bie­ga­ją przez po­zo­sta­łe jary. W głę­bi siód­me­go jaru oglą­da­ją zło­dzieu, któ­rych cia­ła, gry­zio­ne przez strasz­li­we węże, roz­sy­pu­ją się w proch, aby zno­wu się od­ro­dzić. Je­den z po­tę­pio­nych, Van­ni Fuc­ci, prze­po­wia­da Dan­te­mu wal­ki bra­to­bój­cze, któ­re roz­go­rze­ją we Flo­ren­cji.



W owej to po­rze mło­dzień­cze­go roku,
Gdy słoń­ce wło­sy na Wod­ni­ku stroi,
Noc do dłu­go­ści dnia przy­mie­rza kro­ku,

Gdy szron po po­lach śnież­nej sio­stry swo­jej
Ob­raz bar­wa­mi bia­ły­mi wy­mo­ści,
Któ­ry się jed­nak dłu­go nie ostoi —

Kmio­tek, któ­re­mu już głód w cha­cie go­ści,
Wsta­je i wyj­rzeć idzie, jak na dwo­rze,
A tam ci niwa ca­lut­ka w bia­ło­ści.

Tedy po bo­kach bije się nie­bo­że,
Do izby wra­ca i z żalu się sła­nia;
Lecz się za­śmie­je i otu­chą wmo­że,

Wi­dząc zmie­nio­ny świat do nie­po­zna­nia
Za małą chwi­lę; ko­stur bie­rze krzy­wy
I na pa­stwi­ska chu­do­bę wy­ga­nia.

Tak się za­lą­kłem, kie­dym fra­so­bli­wej
Na czo­le Mi­strza mego do­strzegł chmu­ry;
Lecz on wnet po­lał na ranę oli­wy,

Bo le­d­wie wstą­pił na zwa­lo­ne mury,
Ku mnie się zwró­cił w tak słod­kiej po­sta­wie
Jak tam raz pierw­szy u pod­nó­ża góry.

Po­tem, po krót­kiej sam z sobą roz­pra­wie,
Roz­jął ra­mio­na, chwy­cił mię w pół cia­ła,
Spoj­rzaw­szy wprzó­dy po ruin dzier­ża­wie.

A jako czło­wiek, co waży i dzia­ła,
Lecz chce, by czyn miał bez­pie­czeń­stwa zna­mię,
Tak on, sta­wa­jąc, gdzie grań wy­ster­cza­ła,

Już mi wska­zy­wał dru­gą. „Na tym zła­mie —
Mó­wił — oprzyj się i do­brze ob­ra­mień,
A przed­tem spró­buj, czy się nie za­ła­mie".

Nie cho­dzić tędy za zbrod­nię oma­mień
W ołów za­ku­tym, gdy on nie­wcie­lo­ny,
Ja pod­pie­ra­ny — z ka­mie­nia na ka­mień

Le­d­wo stą­pa­my; i gdy­by z tej stro­ny
Stok nie był wie­le niż­szy niż z po­przed­niej,
To nie wiem, czy on —ja padł­bym ze­mdlo­ny.

Lecz że Złe Doły ku stud­ni ośred­niej
Całe się chy­lą, za­tem ścia­ny ja­rów
Są uło­żo­ne w spo­sób od­po­wied­ni:

Jed­na się wzno­si, dru­ga zni­ża w pa­rów.
Ju­że­śmy do­szli tam, gdzie w ruin strzę­pie
Ster­czał ostat­ni ka­mień u wi­sza­rów.

Kie­dy sta­wa­łem na gra­ni­tów kę­pie,
Płu­ca mi wy­schły, krok nio­słem oło­wi
I za­raz unieść mu­sia­łem na wstę­pie.

„Te­raz się z li­chej gnu­śno­ści roz­po­wij —
Mistrz do mnie rze­cze — bo­wiem pod pie­rzy­ną
I w pu­chach łoża sła­wy się nie łowi!

A komu bez niej dni na zie­mi pły­ną,
Po ta­kim ślad się pa­dol­ny roz­py­li
Dy­mem na wie­trze i wód szu­mo­wi­ną.

Więc wstań i nie­moc nie­chaj w to­bie zmy­li
Duch, co zwy­cięz­cą jest w każ­dej roz­pra­wie,
Chy­ba go brze­mię cia­ła ubez­si­li.

Na wyż­szych scho­dach cie­bie ja po­sta­wię;
Nie dość, że ciem­ne rzu­ci­my ka­tow­nie:
Wy­czerp na­ukę z tego, co ci pra­wię".

Wsta­łem, uda­jąc sobą, że cu­dow­nie
W człon­ki me siła wstą­pi­ła ognist­sza;
„Pójdź — rze­kłem — krzep­ki je­stem nie­wy­mow­nie".

Po skal­nym łęku ru­szy­łem w ślad Mi­strza;
Perć była wą­ska i peł­na ob­ra­zy,
I jesz­cze, niź­li po­przed­nie, spa­dzist­sza.

Idę i gwa­rzę, by nie zdra­dzić ska­zy
W od­wa­dze, gdy wtem do­sły­szę po­mru­ku,
Co w nie­wią­za­ne skła­dał się wy­ra­zy.

Nie wiem, kto mó­wił, choć sta­łem na łuku,
Co no­wej fosy sta­no­wił gra­ni­cę,
Lecz głos był pe­łen gniew­li­we­go fuku.

Spoj­rza­łem na dół; ży­ją­ce źre­ni­ce
Dna dla ciem­no­ści nie mo­gły zgrun­to­wać,
Więc rze­kłem: „Mi­strzu, by zejść w tę uli­cę,

Do rogu ścia­ny okól­nej mię pro­wadź,
Bo jak, słu­cha­jąc, nie sły­szę, tak ło­wię
Wzro­kiem, a kształ­tów nie mogę zmiar­ko­wać".

„Czy­nem — Mistrz od­parł — od­po­wiedź wy­sło­wię,
Bo za­cna proś­ba wy­słu­cha­nia war­ta;
Nie­my czyn na nią naj­snad­niej od­po­wie".

Ze­szli­śmy za­tem, aż gdzie prze­łęcz zdar­ta
Na ósmej ścia­ny opar­ła się zrę­bie;
Przede mną ot­chłań zio­nę­ła otwar­ta,

Gdzie oba­czy­łem w prze­okrop­nym kłę­bie
Węże prze­róż­nych kształ­tów i na­tu­ry;
My­śląc — dziś jesz­cze krew mą w ży­łach zię­bię.

Niech się nie cheł­pią li­bij­skie pia­chu­ry,
Że pło­dzą be­stie nie­zwy­kłe i gady,
Hy­dry, pa­dal­ce, niedź­wiad­ki, jasz­czu­ry.

Ta­kich zło­śli­wych, z tak róż­ny­mi jady
Etio­pij­skie nie zna­ją ob­sza­ry
Ani czer­wo­no-mor­skie ich są­sia­dy.

Po­mię­dzy wstręt­ne i dzi­kie po­czwa­ry
Tam i sam bie­gał nagi, za­stra­cha­ny
Tłum, spra­gnion skał­ki-nie­wid­ka lub szpa­ry.

Na rę­kach w tyle miał z wę­żów kaj­da­ny:
Po­wy­prę­żaw­szy gło­wy i ogo­ny,
Two­rzy­ły wę­zeł z przo­du za­dzierz­ga­ny.

Owóż w jed­ne­go, co stał z na­szej stro­ny,
Na­gle wpił się wąż i kłem go uszczy­pał
Tam, kędy szy­ja wią­że się z ra­mio­ny.

Pew­nie mniej szyb­ko z łuku pad­nie wy­pał,
Niż ten za­pło­nął, zgo­rzał i z po­żo­gi
Pro­chem się mar­nym po zie­mi roz­sy­pał.

A kie­dy le­żał taki proch ubo­gi,
Na­gle się zgar­nie, po­spa­ja, pod­nie­sie
I w daw­nym kształ­cie po­wsta­je na nogi.

Ów ptak ba­jecz­ny, co fe­nik­sem zwie się,
Po­dob­nie kona i wsta­je w po­pie­le
Na pięć­wie­ko­wym swe­go ży­cia kre­sie.

Nie wy­kar­mia go ziar­no ani zie­le;
Kro­ple amo­nu i bursz­ty­nu jada,
Z nar­du i mir­ry stos ostat­ni ście­le.

A jako czło­wiek, co na zie­mię pada
Czy w opę­ta­niu, gdy w nim czart się rzu­ca,
Czy przez hu­mo­rów sok, co w nim się zsia­da,

To po­tem, gdy się z omdle­nia ocu­ca,
Błęd­nie wzrok to­czy, męką obłą­ka­ny,
Cięż­kim od­de­chem pra­cu­ją mu płu­ca —

Po­dob­nie grzesz­nik ów, z pyłu ze­bra­ny.
O Są­dzie Boży, jak­żeś jest su­ro­wy,
Gdy za grzech wtrą­casz w tak okrop­ne sta­ny!

„Ktoś ty?" — Wódz py­tał. Skwa­pli­wy­mi sło­wy
Od­rzekł: „Z To­ska­ny je­stem; dni to świe­że,
Jako po­pa­dłem w okrop­ne pa­ro­wy.

Tam nie jak czło­wiek ży­łem, ale zwie­rzę,
Ró­wien mu­ło­wi; jam jest Van­ni Fuc­ci,
By­dlę; Pi­sto­ja god­ne moje leże".

„Każ mu — po­wia­dam — niech wy­znać nie zwłó­czy,
Za co tu wtrą­con, gdyż mię­dzy zie­mia­ny,
Wiem, był człek wście­kły, co się gnie­wem tu­czy".

Usły­szał, żal mi zja­wił nie uda­ny,
Ob­li­cze na mnie pod­niósł, gdzie sro­mo­ta
Zja­dli­wa w bar­wie wy­kwi­tła ru­mia­nej.

„Za­iste, bar­dziej ból mną tu­taj mio­ta,
Że w nę­dzy tego wi­dzisz mię mo­men­tu,
Niż tam na zie­mi, w od­ję­ciu ży­wo­ta.

Sko­ro wy­ma­gasz, wy­znam aż do szczę­tu,
Skąd duch mój głę­biej, niź­liś cze­kał, leży:
Jam był zło­dzie­jem ko­ściel­ne­go sprzę­tu

I de­la­to­rem fał­szy­wym gra­bie­ży.
Lecz byś się z mego nie cheł­pił wi­dze­nia,
Gdy z tego lo­chu na blask wyj­dziesz świe­ży,

Sku­piw­szy bacz­ność, słu­chaj ob­ja­wie­nia:
Na­przód Pi­sto­ja Czar­nych się po­zby­wa,
Po­tem Flo­ren­cja rząd i lud­ność zmie­nia.

Mars z Val di Ma­gra wiel­ki tu­man zry­wa,
A wtem go chmu­ra nie­zmier­na ob­wi­nie,
Za czym się bu­rza pod­no­si strasz­li­wa

I bój się sta­cza w Pi­ceń­skiej do­li­nie;
Tu­man prze­bi­ja chmu­rę w swym roz­pę­dzie
I wszel­ki Bia­ły w za­wie­ru­sze gi­nie.

To mó­wię, bom rad, że cię bo­leć bę­dzie!"

Czy­taj da­lej: 25. Boska komedia - Piekło - Pieśń XXV – Dante Alighieri