Boska komedia - Piekło - Pieśń XXV

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Wśród po­tę­pio­nych siód­me­go jaru po­eci roz­po­zna­ją ol­brzy­ma Ka­ku­sa, a tak­że flo­rent­czy­ków: An­gel­la Bru­ne­le­schi, Bu­osa Aba­ti, Puc­cia Ga­li­gai, Cian­fę Do­na­ti, Fran­ce­sca Ca­val­can­ti, któ­rych po­ku­ta po­le­ga na ko­lej­nej prze­mia­nie z lu­dzi w węże i z wę­żów w lu­dzi.



Tak po­wie­dziaw­szy, ra­buś pię­ści obie
W dwie figi zło­żył i w but­nej za­ju­sze
Krzyk­nął: „Hej, Boże, weź to, daję to­bie!"

Od­tąd być wę­żom przy­ja­cie­lem mu­szę:
Je­den nań wpeł­znął. krta­ni się­gał py­skiem,
Jak­by mu gro­ził: „Milcz, bo cię udu­szę!..."

Dru­gi ra­mio­na cia­łem oplótł śli­skiem,
A łeb z ogo­nem w klucz­kę wią­żąc z przo­du,
Unie­ru­cho­mił go ta­kim uści­skiem.

Ejże, Pi­sto­ja, cze­mu twe­go gro­du
Nie prze­klniesz w po­piół roz­paść się na szczę­ty,
Gdyś gor­sza niź­li szczep two­je­go rodu?

Rów­nie bez­boż­nej, mię­dzy pie­kieł skrę­ty,
Nie na­szłem py­chy, bo na­wet u du­cha,
Co był z Te­bań­skich mu­rów gro­mem zdję­ty.

Zbluź­nił i umknął z wę­żem miast łań­cu­cha;
Wtem przy­padł cen­taur, z wście­kło­ści się pie­ni,
Wo­ła­jąc: „Gdzie jest, gdzie jest?!... Daj tu zu­cha!"

W Ma­rem­mie tyle ga­dów się nie ple­ni,
Ile ich la­zło po grzbie­cie po­czwa­ry
I tam, kędy się zwierz w czło­wie­ka mie­ni.

Pod po­ty­li­cą, wcze­piw­szy się w bary,
Sie­dział smok; skrzy­deł na­stro­szył się bło­ną,
Na prze­cho­dzą­cych rzy­gał krwa­we pary.

Mistrz rzekł: „To Ka­kus, co gra­ni­tów łono,
Pod Ape­ni­nów drą­żo­ne po­sa­dą,
Nie­jed­no­krot­nie krwią zblu­zgał czer­wo­ną,

Nie cha­dza ra­zem z cen­tau­rów gro­ma­dą;
On to pod­stę­pem Her­ku­le­sa po­żył,
Gdy z bli­skich pa­stwisk ukradł wiel­kie sta­do.

Ale się dow­cip jego wnet uło­żył
Od strasz­nych ra­zów ma­czu­gi ol­brzy­ma:
Sto ich wziął, ale dzie­się­ci nie do­żył".

Wtem cen­taur prze­biegł i znikł przed oczy­ma,
A trój­ca du­chów szła do­łem. W roz­mo­wy
Toku nie wi­dzim jej, aż się za­trzy­ma

I pa­trząc na nas za­wo­ła: „A kto wy?..."
Więc tu się na­sza ga­wę­da ury­wa,
Ku nim uważ­ne ob­ra­ca­my gło­wy.

Jam ich nie po­znał, ale jak to bywa
I jak się wła­śnie zda­rzy­ło w tej po­rze,
Je­den dru­gie­go na­zwi­skiem przy­zy­wa

Wo­ła­jąc: „Cian­fo, gdzie­żeś to, nie­bo­że?..."
Ja, żeby ostrzec, że tu coś się świę­ci,
Pa­lec w po­przek ust i bro­dy po­ło­żę.

Gdy­byś, słu­cha­czu, wie­rzyć nie miał chę­ci,
Wca­le bym to­bie nie dzi­wił się, sko­ro
Ja dziś sam wła­snej nie ufam pa­mię­ci.

Po­glą­dam po nich, gdy za jed­ną zmo­rą
Wąż sze­ścio­noż­ny bie­ży; rap­tem sko­czył
I wpił w ska­zań­ca swo­ich nóg sze­ścio­ro.

Dwie­ma śred­ni­mi tu­łów mu oto­czył,
Ra­mio­na ujął w przed­nie nogi obie,
Kła­mi po­licz­ki uszczy­pał i zbro­czył.

Tyl­ne po udach ścią­gnął i w tej do­bie,
Chwost mię­dzy nogi opu­ściw­szy do­łem,
Prę­żył go z tyłu po krzy­żo­wym żło­bie.

Ni­g­dy tak po­wój nie okrą­ża ko­łem
Pnia, jak ci obaj ciał­mi się scze­pi­li,
Wszyst­ki­mi człon­ki po­wią­za­ni spo­łem.

Po­tem się jako cie­pły wosk to­pi­li,
Mie­sza­li bar­wy i je­stestw zna­mio­na,
Aż nie po­zo­stał ślad, czym wprzó­dy byli —

Jako więc w ogniu kar­ta przy­pa­lo­na,
Na któ­rej bar­wy tra­cą czy­stość swo­ję:
Czar­ność nie do­szła, a bia­łość już kona.

Więc du­chy pa­trząc na dziw­ne prze­stro­je:
„Agne­lu, co za kształt przy­bie­rasz nowy,
Że już nie je­steś ni je­den, ni dwo­je?"

W tej chwi­li obie sto­pi­ły się gło­wy
I dwa uj­rza­łem lica w jed­no zla­ne,
Ale z isto­ty śla­dem dwu­li­co­wej.

Dwie pary ra­mion na jed­no ze­bra­ne,
Nogi i uda, tu­ło­wy i brzu­chy
Stwo­rzy­ły kształ­ty ni­g­dy nie wi­dzia­ne.

Pier­wot­ną po­stać po­kru­szy­ły du­chy:
Stwo­ra się zda­ła ni to czym, a ni­czem
I po­wle­kła się po­wol­ny­mi ru­chy...

Jako jasz­czur­ka pod sło­necz­nym bi­czem
Z krza­ku do krza­ku w dzień ka­ni­ku­lar­ny
Prze­my­ka, niby mknie­niem bły­ska­wi­czem,

Tak do dwu dru­gich po­tę­pień­ców mar­nej
Po­sta­ci żmij­ka przy­pa­dła gniew­li­wa,
Żółta, czar­ny­mi cęt­ko­wa­na ziar­ny.

W miej­sce, skąd pierw­szy po­karm nam przy­by­wa,
Sko­czył gad i kłem cios du­cho­wi za­dał,
Po­tem padł przed nim niby rzecz nie­ży­wa.

Ran­ny stał pro­sto, pa­trzał, nic nie ga­dał,
Tyl­ko w prze­cią­głe za­padł po­zie­wa­nie,
Jak­by był w fe­brze lub go sen na­pa­dał.

Żmija na nie­go, on po­glą­dał na nię:
Ona pasz­czę­ką, a on ku­rzył raną,
I łą­czy­ło się owo pa­ro­wa­nie...

Niech te­raz Lu­kan za­milk­nie z od­mia­ną
Swe­go Na­ssy­da albo Sa­bel­lo­na,
Niech tu rzecz zwa­ża bar­dziej nie­sły­cha­ną.

Niech Are­tu­za i Kad­mus Na­zo­na,
Ten zmie­nion w węża, a tam­ta w kry­ni­cę,
Zbled­ną; dziw u mnie więk­szy się do­ko­na.

Bo ni­g­dy on tak dwu na­tur gra­ni­ce
Nie zniósł, by z for­mą w dwo­istej oso­bie
Ra­zem ma­te­rię ob­ró­cić na nice.

Oto w ja­kim się zło­ży­li spo­so­bie:
Ogon się w dwo­je roz­cze­pił u gadu;
Gdy zaś zra­nie­niec sku­pił sto­py obie,

Łydki i uda ze ści­słe­go skła­du
Tak się spo­iły i tak w sie­bie wsię­kły,
Że ze spo­je­nia nie zo­sta­ło śla­du.

W nogi się zmie­niał gadu chwost roz­pę­kły,
Kształt nóg zaś gi­nął; skó­ry, co je kry­ły,
Tu­taj tward­nia­ły, a tam za­się mię­kły.

Ra­mio­na co­raz w pa­chy za­cho­dzi­ły,
A łapy stwo­rów, ścią­ga­ne ku dołu,
Tam uby­wa­ły, a tu się dłu­ży­ły.

Po­tem zaś tyl­ne, zwią­za­ne po­spo­łu,
Sta­ły się człon­kiem wsty­dli­wym czło­wie­ka,
A srom nędz­ni­ka roz­cze­pił się w połu.

Gdy nową bar­wę na obu wy­pie­ka
Dym, ra­zem szerść im zmie­nia w tym­że cza­sie:
Jed­ne­mu zdzie­ra, dru­gie­go ob­le­ka.

Więc je­den pa­dał, dru­gi wsta­wał za­się,
Lecz wciąż wle­pia­li w sie­bie nie­cne oczy;
Pod ich spoj­rze­niem w twa­rzach zmia­na gra się:

Ten, co stał te­raz, pysk we skro­nie wtło­czy,
A zaś, z nad­mia­ru ma­te­rii wchło­nię­tej,
W po­licz­kach para uszu mu wy­sko­czy.

Z resz­ty zaś pasz­czy na tył nie ścią­gnię­tej,
Jak twa­rzy ludz­kiej wy­ma­ga bu­do­wa,
Usta skła­da­ją się i nos wy­dę­ty.

U le­żą­ce­go wzdłu­ża­ła się gło­wa,
Za czym w głąb czasz­ki uszy się wsu­wa­ły,
Jak u śli­ma­ka, kie­dy rogi cho­wa.

Więc ję­zyk mow­ny pękł na dwa ka­wa­ły,
A węża ję­zyk, roz­cze­pio­ny, skła­dem
Czło­wie­czym zlał się — i dymy usta­ły.

Duch, co z czło­wie­ka stał się te­raz ga­dem,
Sy­cząc, umy­kał w głę­bo­kie pa­ro­wy,
Dru­gi mam­ro­tał, par­skał i biegł śla­dem.

Wresz­cie od nie­go grzbiet od­wró­cił nowy
I mó­wił tam­tym: „Niech­że Bozo czy­ni
Jak ja, gdym peł­zał po ście­ży­nie owej".

Te dzi­wy w siód­mej wi­dzia­łem pu­sty­ni;
Je­śli chy­bi­ło nie­co moje pió­ro
Przez rze­czy no­wość, niech mię nikt nie wini.

A choć mi oczy za­cho­dzi­ły chmu­rą,
Choć się zmysł mie­szał tą kształ­tów za­tra­tą,
Nie dość umknę­li śpiesz­nie, by po­stu­rą

Nie zdra­dził mi się Puc­ci­jo Scian­ca­to.
On je­den, z trój­cy wid­nej nam przez chwi­lę,
Zo­stał z daw­ne­go czło­wie­czeń­stwa sza­tą.

Trze­ci — to po­wód łez two­ich, Ga­vil­le.

Czy­taj da­lej: 26. Boska komedia - Piekło - Pieśń XXVI – Dante Alighieri