Boska komedia - Piekło - Pieśń XVII

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Po­etom uka­zu­je się po­twór Ge­rion, sym­bol ob­łu­dy. Za­nim prze­wie­zie ich na grzbie­cie do ósme­go krę­gu, Dan­te za­trzy­mu­je się na miej­scem kaź­ni li­chwia­rzy.
„Oto zwierz, co chwost po­no­si kol­cza­ty
Po gó­rach, twier­dze i zbro­je dru­zgo­ce,
Wstręt­nym od­de­chem za­po­wie­trza świa­ty" —
Rzekł Mistrz i ski­nął czar­cie­mu wy­wło­ce,
Aże­by do nas przy­bli­żył się, skrzy­dły
Dżwi­gnąw­szy w górę ku sa­mej opo­ce.
A owy zdra­dy pier­wo­wzór obrzy­dły
Do brze­gów tu­łów i gło­wę wy­prę­ża,
W dół opusz­cza­jąc ogo­nia­ste wi­dły.
Twarz jego, niby twarz za­cne­go męża,
Uf­ność bu­dzi­ła skła­da­jąc się szcze­rze,
Lecz resz­tą ciel­ska przy­po­mi­nał węża.
Łapy ko­sma­te miał do pach, jak zwie­rzę,
A boki jego, grzbiet i prze­pu­kli­na
Były upstrzo­ne w wę­zły i pu­kle­rze.
Żaden kunszt Tur­ka ani Ta­ta­rzy­na
Tak barw­nym ha­ftem nie zdo­bi dy­wa­nów
Ani tak kwi­tła Arach­ny tka­ni­na.
Po­do­bien owej ster­czą­cej z bał­wa­nów,
A pół w nad­brzeż­ny pia­sek wry­tej ło­dzi,
Lub bo­bru w kra­ju żar­łocz­nych Ger­ma­nów,
Kie­dy na cza­tach do pół cia­ła bro­dzi,
Zwierz przy­lgnął pier­sią tam, gdzie brze­gu spa­dek
Tamą ka­mien­ną mo­rze pia­sków gro­dzi.
Po­twór nad próż­nią wy­krę­cał po­śla­dek
I ja­do­wi­ty ogon roz­sz­cze­pa­ny
Wi­dla­sto w górę prę­żył jak niedź­wia­dek.
Wódz rzekł: „Tu z dro­gi na­szej dla od­mia­ny
Zbo­czy­my, aby do­stą­pić do smo­ku,
Co się tam roz­parł zło­śli­wy i szczwa­ny".
Za­szli­śmy za­tem od pra­we­go boku
I brzeż­kiem uszli kro­ków dzie­się­cio­ro,
Strze­gąc od żaru stóp swo­ich i wzro­ku.
Gdy­śmy sta­nę­li pra­wie po­nad stwo­rą,
Wi­dzę opo­dal lud, co ob­siadł pole
Kaź­ni, nad czar­ną schy­lo­ny ko­mo­rą.
„Aże­byś po­znał wszyst­kie w tym tu kole
Du­chom wy­stęp­nym na­zna­czo­ne kary,
Idź na­przód — rzekł Mistrz — obacz ich nie­do­lę.
Niech będą krót­kie two­je z nimi gwa­ry;
Ja zaś do zwie­rza po­dej­dę i każę,
Aby nam po­dał swo­je moc­ne bary".
Za czym sam je­den, by się no­wej ka­rze
Przyj­rzeć, po rąb­ku siód­me­go ko­li­ska
Sze­dłem, gdzie owi sie­dzie­li nę­dza­rze.
Mę­czar­nia łza­mi spod po­wiek im try­ska.
Spoj­rzę, a każ­dy to rę­ko­ma strzą­sa
Żar, to się bro­ni ogniom le­go­wi­ska.
Po­dob­nie la­tem pies gniew­ny się dąsa,
Pasz­czę­ką kła­pie albo łapą bije,
Gdy go pchła lub bąk, lub też mu­cha kąsa.
Po twa­rzach, któ­re deszcz pło­mien­ny myje,
Wzrok to­czę; wszyst­kie obce się wy­da­ły;
Lecz wszy­scy mie­li ustro­jo­ne szy­je
W ja­ko­weś miesz­ki czy też fu­te­ra­ły,
Kre­ślo­ne w bar­wy i tar­cze her­bo­we,
W któ­re się du­chy pil­nie wpa­try­wa­ły.
Jed­ne­go wi­dzę zna­mię la­zu­ro­we
W żół­tej wo­recz­ka tar­czy ma­lo­wa­ne,
Ma­ją­ce niby lwią po­stać i gło­wę.
Znów po­to­czyw­szy okiem w krąg, przy­sta­nę
Na miesz­ku znacz­nym krwa­wy­mi ko­lo­ry:
W her­bie gęś bie­lą prze­ści­gła śmie­ta­nę.
A wtem duch, co miał błę­kit­nej ma­cio­ry
Zna­mię kre­ślo­ne na wo­recz­ku bia­łym,
Rzekł do mnie: „Po coś wszedł do strasz­nej nory?
Idź stąd, a sko­ro ży­wym wró­cisz cia­łem,
Wiedz: dla są­sia­da mego, Wi­ta­lia­na,
Tu z le­wej stro­ny miej­sce za­cho­wa­łem.
Pa­dew­czyk je­stem sam, lecz mi przy­da­na
Ta czerń flo­renc­ka; głuch­nę od jej krzy­ku;
»Cze­ka­my — wrzesz­czą — na wiel­kie­go pana,
Któ­ry trzy dzió­by ma w her­bo­wym szy­ku...«"
Skrzy­wił się, ję­zyk wy­cią­gnął plu­ga­wie,
Po­do­bien noz­drza li­żą­ce­mu byku.
Ja zaś za­lę­kły, że nad nimi ba­wię
Dłu­żej, niż Mi­strza mego brzmia­ła rada,
Wra­cam, a bied­ne du­chy tam zo­sta­wię.
Wró­ciw­szy, spoj­rzę, a Wódz już za­sia­da
Na kar­ku zwie­rza po­twor­nej uro­dy;
„Męż­nym i sil­nym te­raz być wy­pa­da —
Rzekł — ta­kie tu­taj w głąb pro­wa­dzą scho­dy;
Usiądź na prze­dzie, ja na środ­ku krzy­ża,
By ci smok żą­dłem nie wy­rzą­dził szko­dy".
Jak ten, któ­re­go pa­rok­syzm się zbli­ża
I już mu w fe­brze pa­znok­cie zsi­nia­ły,
Drży na myśl samą chło­du, tak się zni­ża
Moja od­wa­ga; wtem się zbio­rę cały,
Wsty­dem skrze­pio­ny z jego na­po­mnie­nia,
Jako z ła­ska­wej mowy rab nie­śmia­ły.
Sia­dłem ma kar­ku strasz­ne­go stwo­rze­nia;
Chcę wo­łać Pana mego, niech mię bro­ni!...
Głos w gar­dle utkwił i nie wy­dał brzmie­nia.
Lecz on, co z gor­szej ra­to­wał mię toni,
Proś­by nie cze­kał; za­le­d­wo się wspią­łem,
Sam mię przy­gar­nie i jesz­cze osło­ni.
Po­tem za­wo­ła: „Ge­rion, ru­szaj do­łem!
Czuj­nie, no­we­mu cię­ża­ro­wi gwo­li
Spusz­czaj się z wol­na i sze­ro­kim ko­łem".
Jak łódź, gdy z brze­gu wy­rwać się mo­zo­li,
Po­twór się cof­nął wstecz i od­bił o wał;
Aż kie­dy po­czuł się cał­kiem na woli,
Tam, gdzie wprzód była pierś, ogon kie­ro­wał
I niby wę­gorz, krę­cąc w obie stro­ny,
Łapa­mi pod się po­wie­trze zaj­mo­wał.
Nie był Fa­eton bar­dziej prze­ra­żo­ny
W mo­men­cie, kie­dy z rąk wy­pusz­czał wo­dze,
Od cze­go nie­ba strop jest prze­pa­lo­ny,
Ni Ikar, kie­dy w sło­necz­nej po­żo­dze
Uczuł od ra­mion zla­tu­ją­ce skrzy­dła
I krzyk ro­dzi­ca: „Na złej je­steś dro­dze!",
Niż ja w prze­stwo­rzu nie­sion od stra­szy­dła,
Wi­dząc, że wko­ło mnie jeno po­wie­trze,
A przed oczy­ma po­czwa­ra obrzy­dła.
Bu­ja­nie smo­ka było co­raz let­sze;
Krą­żył i spa­dał, lecz jam nie czuł spa­du,
Jeno na li­cach po bi­ją­cym wie­trze.
W głę­bi, na pra­wo, tę­tent wo­do­spa­du
Sły­szę, któ­ry się w ciem­ne rzu­ca kra­je,
Więc gło­wę na dół chy­lę z szyi gadu.
W pę­dzie okrop­nym stra­chu mi przy­da­je,
Że wi­dzę ognie, sły­szę ję­ków tony;
Za czym lę­kli­wiej kur­czę się i cza­ję.
Te­raz do­strze­głem, że by­łem nie­sio­ny
Okól­nym lo­tem, al­bo­wiem do­ko­ła
Ja­wią się kaź­nie i z tej, i z tej stro­ny.
Do zmę­czo­ne­go po­do­bien so­ko­ła,
Co nie cze­ka­jąc pta­ka ni przy­nę­ty
Zla­ta, aż ło­wiec: „Już to wra­casz?" — woła,
Tak jak wprzód bu­jał, nad ob­ło­ki wspię­ty,
Te­raz ze­mdlo­ny z da­le­ka usia­da
Od so­kol­ni­ka, gniew­ny i na­dę­ty,
Na­gle nas Ge­rion u stóp ska­ły skła­da,
U strza­ska­ne­go gra­ni­tów ko­ściel­ca,
I, zdjąw­szy brze­mię, do góry prze­pa­da,
Jak wy­pusz­czo­na strza­ła z łuku strzel­ca.

Przejdź do Pieśni XVIII - Piekło

Czy­taj da­lej: 18. Boska komedia - Piekło - Pieśń XVIII – Dante Alighieri