Tabu-Hotua, matka osiwiała bogów,
Stała z uśmiechem szczęścia u niebieskich progów,
Patrząc na swoją dziatwę — na młodzież świetlaną,
Co rankiem się jutrzenką stroiła różaną,
A gwiazdy kładła złote wieczorem na skronie —
I radość panowała w pramacierzy łonie
Na widok ich igraszek — i tanów weselnych —
Ich przeczuć, tęsknot, pieśni i snów nieśmiertelnych.
A młodzież się w nieznane wyrywała światy:
Na tych słońcach dalekich jakie kwitną kwiaty?
Jaką rzeką przeznaczeń płynie droga mleczna?
Jaką jest tych błękitów granica odwieczna?
Czy tam może jest innych jakich bogów plemię?
I oto z wyżyn niebios spojrzeli na ziemię —
A w dali zieleniała niedawno stworzona
Ziemia, ujęta w srebrne dwojga mórz ramiona,
I kołysana pieśnią niewidzialnych chórów,
Niby mgła promieniała z nizinnych lazurów.
I mówili młodzieńce boscy i dziewice:
— Patrzcie, jakie tęczowe jaśnieją krynice
W tym świecie oddalonym! jakie piękne gaje!
Jaka wyspa zielona tam na morzu wstaje.
Idźmy tam: kiedy jutrznia zabłyśnie różana,
Usłyszymy, co śpiewa owa mgła nieznana?
Matka, gdy to usłyszy, we łzach dzieci błaga:
— Zostańcie! na nieszczęście wam się ta odwaga
Odwróci!... Tu u matki — tu w niebieskim raju
Czy wam źle, że tęsknicie do niższego kraju?
Ale oni mówili: Matko puść nas w głębie!
Polecimy jako białe wędrowne gołębie —
I wrócimy tu do ciebie, nim słońca bóg złoty,
Obwinie czoło w nocy hebanowe sploty.
Puść nas, matko!
Więc matka: Jesteście bogowie,
Nie straszne wam przestworza — ni drobne sitowie —
Ziemia! Ale na wszystkie zaklinam was moce:
Nietykalne niech będą wam ziemi owoce —
Niech ich żadne nie łaknie, żadne ich nie ruszy,
Bo zatracicie cząstkę waszej boskiej duszy —
I już wam brama niebios zamknięta zostanie
I ziemia już wam odtąd będzie za mieszkanie.
Przysięgły matce dzieci, że owoców ziemi
Nie dotkną, choćby usty głodem spieczonemi —
I jak białych gołębi swawolna gromada.
Chór bogów mknie eterem — i na ziemię spada.
Z mgły wyłoni się wyspa — jakby wymarzona!
Aż-ci gromada bogów stanęła zdumiona.
Bujne, zielone lasy, pełne życia soków —
Szumiały — u przejrzystych, srebrnych fal potoków,
A śród palm kokosowych, wina i daktyli,
Chór ptaków złotobarwnych pieśń rozkoszy kwili!
A na szerokich łanach leciuchnymi stopy
W pocałunkach się gonią młode antylopy,
Albo krokiem poważnym mkną rogate byki,
Szerząc w cichem powietrzu swe weselne ryki.
Jak ptaków i promieni rzęsista ulewa,
Życie tryska i huczy, szumi, dzwoni, śpiewa —
I tylko żadnej duszy boskiej ni człowieczej
Nie było, by te wszystkie podziwiała rzeczy.
— O, jakie purpurowe, przepyszne granaty!
Unieśmy je pramatce w lazurowe światy —
I z tych palm rozkwitnionych zerwijmy owoce,
A w niebie im nadamy czarodziejskie moce.
I narwali granatów — kokosów i chleba,
I siedli — bo, choć syny nieśmiertelne nieba,
Znużyli się daleką w nieskończoność drogą —
I pokusom nieznanym oprzeć się nie mogą,
I nie z głodu, lecz nowej ciekawi zagadki,
Zapomnieli bogowie rad swojej pramatki.
Kosztowali — i w ziemskie pochwyceni sidła,
Naraz stracili białe swe gołębie skrzydła —
I zapomnieli światów macierzystych drogi
I zgasła nieśmiertelność ich. I młode bogi
Drżały, czując przemianę, aż naraz nad niemi
Zabrzmiał głos: »Przecz jedliście owoców tej ziemi!
Ziemia owocem swoim przesiąkła wam ducha:
Przeklęty, który matki nakazów nie słucha,
Na wieki zlani z ziemią, na niej zostaniecie;
Zamknięte wam wrzeciądze na niebieskim świecie,
Śmierć czeka was i przyjdzie w przeznaczeń godzinie —
I życie wasze minie, jak fala, co płynie.
Żal wam, żeście złamali klątwę uroczystą,
I będziecie tęsknotą płakali wieczystą
Za niebem, skąd wygnani jesteście na wieki.
Aż się z niem połączycie w przyszłości dalekiej —
Kiedy w was czar działania zginie ziemskich rzeczy.
Z wygnanych młodych bogów powstał ród człowieczy —
Ród, który nie zapomniał, że idzie od bogów
I tęskni wiekuiście do niebieskich progów.