Pojedynek Oniegina z Lenskim

Autor:
Tłumaczenie: Wiktor Gomulicki

(Z poematu „Eugieniusz Oniegin”).

Przez cały wieczór, bez powodu,
Lenskij to śmieje się, to chmurzy;

Lecz to wieszczego zwyczaj rodu,
Że w nim lśni słońce tuż przy burzy.
Wreszcie, przy starym klawikordzie
Siadłszy, brał akord po akordzie,
Rzucając Oldze strzępy słów:
„Szczęśliwy jestem... prawda?... mów!”
Lecz późno; jechać czas. Rozstanie
Ścisnęło bólem myśl przelękłą,
I serce ledwie mu nie pękło,
Gdy szeptał w progu pożegnanie.
Ona chce tajnię czytać z lic;
„Co panu?” — pyta czule. — „Nic.”

Do domu wrócił. Pistolety
Opatrzył; potem wziął Szyllera.
Lecz próżno goni myśl poety,
Nazbyt mu własna myśl doskwiera.
Świeca żałobne rzuca cienie;
W duszy niepokój, w piersiach drżenie,
A obraz Olgi świeci mu
Uroczy, lotny, nakształt snu.
Odłożył książkę — pióro chwyta;
Miłość natchnienia jego strzeże;
Fala poezyi po papierze
Spłynęła bystra i obfita.
On w głos powtarza treść swych prób —
Jak X., gdy dobrze wleje w czub.

Rymy te, szczęściem, ocalały;
Na pamięć umiem je — powtórzę:

„Gdzie życia mego ranek biały?
Gdzie są młodości mojej róże?
Dziś błądzę w ciemnym życia lesie —
Cóż mi jutrzejszy dzień przyniesie?
Próżno wytężam w przyszłość wzrok...
Pustka przedemną, strach i mrok.
Mniejsza co będzie: śmierć czy życie!
Tu wszystko porę ma wskazaną:
Trud i spoczynek, noc i rano,
Wszystko potrzebne we wszechbycie.
Błogosławiony ruch i dzień;
Błogosławiony też i cień!

Zabłysną jutro ranne zorze,
Dzień wstanie ciepły i słoneczny;
A mnie sądzone będzie może
Ledz w zimnym grobie na sen wieczny;
I pieśni, które śnił poeta,
Wraz z jego sławą schłonie Leta.
Świat mnie zapomni... Co mi tam!
I tak nie będę w grobie sam.
Ty, bóstwo moje, światło moje,
Przyjdziesz łzę zronić nad mogiłą,
Szepcząc: — To serce dla mnie biło;
Memi snów jego były roje..
Ja się zpod darni modlę wciąż:
— Przybądź! tu czeka druh i mąż!...”

Tak pisał Lenskij — lotnie, chmurno
(Dziś romantyzmem to zowiemy,
Choć jest ta nazwa nazbyt górną;
Lecz o to mniejsza) — wreszcie niemy

Z bólu, natchnienia, czy zachwytu,
Nim błysły pierwsze ognie świtu,
W myśli odmęcie, w marzeń mgle
Zbłądziwszy, cicho zdrzemnął się.
Ale zaledwie cichem wianiem
Sen nań makowe rzucił kwiaty,
Do przyciemnionej wszedł komnaty
Sąsiad, i zbudził go wołaniem:
„Siódma wybiła, wstawać czas.
Już tam Oniegin czeka nas!”

Ale był w błędzie. Eugieni
Spał jeszcze wówczas snem kamiennym...
Już rzednie zbita masa cieni,
Kur wita zorzę krzykiem sennym —
On się na drugi bok przewraca.
Już ranek; na wsi dzienna praca
Zawrzała; skrzypią w chatach drzwi —
A nasz Oniegin śpi i śpi.
Sen miły chwycił go jak wędką,
Bawi go marzeń świat uroczy...
Rozemknął wreszcie zwarte oczy,
Zasłonę w oknie podniósł prędko;
Patrzy, dzień biały, zgiełki prac —
Pośpieszać trzeba mu na plac.

Zadzwonił. Wbiega posuwisto
Sługa, z uśmiechem i podskokiem,
Bieliznę panu niosąc czystą,
I miękkie meszty ze szlafrokiem.
Dziś ubieranie trwa niedługo;
Oniegin jechać ma ze sługą,

Francuzem, który rozkaz wziął,
By pistolety z gwoździa zdjął.
Siedli do lekkich, strojnych sanek,
Pędzą, jak wicher, w stronę młyna.
Tam już czekano Oniegina.
Wysiadł, w głos chwaląc śliczny ranek.
Sługa broń za nim niósł, krok w krok —
A sankom zjechać kazał w bok.

Oddawna Lenskij, o płot wsparty,
Prędkiego końca sporu żądał.
Zarieckij, chodząc nakształt warty,
Jako mechanik, młyn oglądał.
Gdy się Oniegin jął odważnie
Tłómaczyć, tamten rzekł poważnie:
„Przebaczam panu — choć to źle —
Ale... sekundant pański gdzie?...”
Jedynie zbójcy i nieuki
Mordują bliźnich jak się zdarzy;
Zarieckij swoich adwersarzy
Kładł wedle wszelkich zasad sztuki,
Wiedząc, że walka to nie żart.
(Czci i wdzięczności za to wart).

„Gdzie mój sekundant?... Tu ot, stoi.
Jest nim mój wierny monsieur Guillot.
Pewnie on pana zaspokoi,
Chociaż nieznany mu przed chwilą.
Szlachectwem jego ród nie świetny,
Natomiast ręczę, że — szlachetny.”
Zarieckij, milcząc, przygryzł warg;
Nie pora była już do skarg.

Zaczynać jeden chce i drugi.
Za młyn odeszli. Sekundanci
Obaj przebiegli, obaj franci,
Spór między sobą wiodą długi,
Zważając pilnie każdy krok —
A wrogi w ziemię topią wzrok.

Wrogi! — A dawnoż między nimi
Krwi żądza przepaść wykopała?
Wszak byli braćmi najczulszymi!
Każdy z nich myśli, marzy, działa
Do spółki z drugim — jakby w obu
Jeden duch mieszkać miał do grobu.
Dziś — czy ich umysł zaszedł mgłą? —
Chcą się zabijać z zimną krwią!
Czyż pod bezmyślną szału władzą
Zwierzami stać się mają z ludzi?
Czyż się myśl dobra w nich nie zbudzi?
Ach! czyż rąk sobie nie podadzą? —
Nie! bo opętał ich, przez traf,
Zwyczaj — najdziksze z ludzkich praw.

Błysnęły w słońcu pistolety...
Długo ich wnętrza oczyszczano;
Potem, dostawszy kul z kalety,
Nabito lufę gwintowaną,
I na panewkę, szarą strugą,
Proch się posypał. Niezadługo,
Odwodzonego kurka szczęk
Zbudził wzruszenie, lecz nie lęk.
Zrzucili płaszcze przeciwnicy.
Zarieckij wytknął, nie bez sporu

Z Guillotem, zwykłą długość toru,
I czyniąc znaki na granicy,
Ustawił wrogów z obu stron —
Na bój gotowych i na zgon.

„Do mety!”
Zwolna, ociężale,
Spokój chowając wciąż głęboki,
I nie podnosząc broni wcale,
Przeszli w milczeniu cztery kroki,
Niby do grobu cztery stopnie.
Oniegin wówczas, co roztropnie
Stopami mierzył śniegu biel,
Jął przeciwnika brać na cel.
Jeszcze pięć kroków postąpili,
I Lenskij, mrużąc lewe oko,
Podniósł pistolet swój wysoko;
Lecz tamten, w tejże samej chwili,
Wystrzelił... Spełnić się miał los:
Poeta padł, jak ścięty kłos.

Z bezładnych palców broń wypadła,
Na lewej piersi złożył rękę...
Mgłą zaszłe oczy, twarz pobladła
Śmierć wyrażają, lecz nie mękę.
Tak z wierzchu góry bryła śniegu
Stacza się zwolna po jej brzegu,
I, jak wysłanka górnych sfer,
W słońcu milionem błyska skier.
Oniegin zadrżał — i z pomocą
Biegnie; rękami chce obiema

Podnieść rannego... lecz już niema
Poety! — wieczną skrył się nocą!
Zwiądł kwiat spalony tchnieniem burz,
Płomień w ołtarzu zagasł już!

Leżał, jak z głazu wyciosany,
Straszny śmiertelnem uciszeniem.
Pierś miał przeszytą, a krew z rany
Dymiącym ciekła mu strumieniem.
Przed chwilą, zdobiąc skroń w promienie,
Mieszkało w sercu tem natchnienie,
Wiosennych rojeń brzmiał w niem śpiew,
Kipiało życie, wrzała krew;
Teraz — domostwo opuszczone!
Ciemno tam, głucho — i na wieki
Tak już ma zostać! We drzwiach ćwieki,
A szyby kredą zabielone.
Gospodarz wyniósł się — lecz gdzie?
Jeden Bóg tylko o tem wie!

Przyjemnie bywa swego wroga
Epigramatu przebić grotem;
Przyjemnie patrzeć, jak go trwoga
I wstyd udręcza, i jak potem,
Widząc w zwierciadle swoje życie,
Przeczy, że jego w niem odbicie.
Przyjemniej, kiedy broń go ta
Dojmie, aż wrzaśnie: — Ha, to ja!
Jeszcze przyjemniej myślą skrytą
Grób kopać nędznej wroga złości,
I z przyzwoitej odległości
Lufę kierować weń nabitą;

Lecz widzieć, że już z wroga trup —
Mała przyjemność, lichy łup!

Cóż jeszcze, jeśli tą ofiarą
Ktoś, co był naszym przyjacielem.
I co zapłacił śmierci karą
Błąd, ledwie godzien, by go celem
Czyniono zemsty; co się wielce
Uniósł fantazyą przy butelce;
Co policzone miał za grzech:
Słówko, spojrzenie, ukłon, śmiech..
I cóż się w sercu waszem dzieje,
Gdy go widzicie jak na ziemi,
Blady, z oczyma zeszklonemi,
Leży przed wami i kostnieje?
Gdy na wołanie jest jak głaz,
Nie widząc i nie słysząc was?

Z obłędnym wzrokiem, jak szaleni,
Których sumienia ranią miecze,
Patrzy na trupa Eugieni.
„Ha, cóż? zabity!” — sąsiad rzecze.
Zabity!... słowo to krew ścina
W żyłach zbladłego Oniegina;
Drży, lecz wstrzymuje się od łkań.
Zarieckij kładzie do swych sań
Zakrzepłe w bryłę lodu ciało,
I do dom wiezie straszne brzemię.
Konie kopytem ryją ziemię,
Poczuwszy trupa, pianę białą
Toczą, wędzidła gryzą stal —
Wreszcie pomknęły wichrem w dal.

Wam, drodzy moi, żal poety
I los wam jego ściska serce.
Nie doszedł nawet środka mety;
Nim mógł zabłysnąć, zgasł w iskierce!
Gdzież są widzenia jego czyste,
Porywy mocne i ogniste?
Gdzie młodocianych pieśni kwiat,
Co miał czarować wonią świat?
Gdzie myśli, lotne jako ptaki,
Burze miłości, żądze czynu,
Wstręty do nizkich pełzań gminu?
Gdzie te, wiecznego życia znaki,
Świt wskazujące z-po za mgły:
Świętej Poezyi złote sny?

Może go losy powołały,
By uszczęśliwiał ludzkie plemię;
Może, do wielkiej zrodzon chwały,
Napełnić miał swym blaskiem ziemię;
Lira, dziś głucha, jak mogiła,
Możeby pieśnią przemówiła,
Którejby słuchał wieków ciąg?
Duch, co dziś uszedł prób i mąk,
Może w odlocie zabrał z sobą
Naszego szczęścia tajemnicę,
Na wieczną skazał nas tęsknicę,
Okrył zbolały świat żałobą —
I błogosławieństw ludzkich chór
Już go nie znajdzie tam, wśród chmur!

A może byłoby inaczej...
Poeta może zwykłym szlakiem

Swej braci poszedłby śpiewaczej,
I z Muz pożegnał się orszakiem
Zaraz po wonnym maju życia?
Gdy zwolniałyby pulsów bicia,
Pojąłby żonę, rzucił gród,
Zamieszkał na wsi, pośród trzód,
I tam doszedłszy życia treści,
Szczęśliwy rogal, safanduła,
Ciągnąc płyn wszelki, jak bibuła,
Miałby podagrę w lat czterdzieści.
W końcu, z pościeli, zpośród bab,
Smierć-by chwyciła go do łap?

W każdym to razie brzmi żałośnie:
Mieć myśl, co w niebo kwiatem strzela,
Kochać, o szczęściu śnić i wiośnie,
I — ginąć z ręki przyjaciela!...
Jest ustroń, w lewo od zagrody,
Gdzie Muz kochanek mieszkał młody.
Stoją tam zrosłe sosny dwie;
Pod niemi strumień srebrzy się.
Pasterz tu zmierza w dzień słoneczny,
Żniwiarki chłodzą się w strumieniu.
W cichym i wonnym sosen cieniu,
Poeta znalazł spokój wieczny.
Mogiłę prosty kryje głaz —
Na nim wiersz, który zetrze czas...

Czytaj dalej: Przypomnienie - Aleksander Puszkin