„W koło rycerze, spełnijcie puhary
„W znak świętéj zgody i rycerskiej wiary!
„Brat mój, zdrajca poległ w grobie,
„Nie chcę daléj mściwym czynem
„Ojca winę karać w tobie;
„Bądź Zdzisławie moim synem.“
Mówił Zbigniew, a dziecina
Drżąc kolana przed nim zgina.
W koło rycerze spełnili puhary
W znak świętej zgody i rycerskiej wiary.
Zbigniew, w twarzy godność błoga,
Oczy ku niebu zwrócone,
Wzniósł prawicę, wezwał Bogu
I na miecze w krzyż złożone
Na święte rycerskie prawa
Przysiągł być ojcem Zdzisława.
Dwakroć rycerze spełniają puhiary
W znak świętej zgody i rycerskiej wiary.
A gdy bankiet już skończony
Powstał opiekun sieroty
I skarb sobie powierzony
Od nieszczęścia i od cnoty,
Z ufnością przed stryjem stawi
Zwierza, żegna, błogosławi.
Wzniosły się mosty, noc opada szara,
Coraz wyraźniej słychać bieg zegara,
Czasem jeszcze zamki wrzasną
I ślą odgłos w długie mury,
Światła w oknach nikną, gasną —
Spoczął w ciszy gmach ponury,
Puszczyk tylko krzyk żałoby
Ciągnie z wiatrem po nad groby.
Ni brat w mogile, ni wdowa strapiona
Zemsty z Zbigniewa nie wydarli łona.
Od Klary niegdyś wzgardzony
Zgasił miłość, przysiągł zgubę,
Dziś ma zamiar już spełniony,
Wyrwał matce dziecie lube.
Cieszyła się dusza sroga
Niepomna wiary i Boga.
Północ wybiła — zdrajca za miecz chwyta,
Wychodzi, droga prowadzi go skryta,
Idzie zwolna, staje, słucha,
Wkoło troskliwie spoziera —
Nic nie słychać, cisza głucha —
Idzie daléj, drzwi otwiera,
I gdzie wiodła zemsta krwawa,
Staje przy łożu Zdzisława.
„Ha! mam cię! — rzecze — mam cię wężu młody,
„Na świat wydany na Zbigniewa szkody!
„Téj, co niegdyś mną wzgardziła,
„Niedojrzały, nędzny płodzie;
„Twoja godzina wybiła,
„Wtedy z tobą będę w zgodzie,
„Wtedy spocznie serce moje,
„Gdy się twoją krwią napoję.“
Zbudzone dziecko ramiona wyciąga,
A Zbigniew chwyta, ściska i urąga:
„Chodź dziecino, chodź w objęcie,
„Daj usteczka pocałować;
„Matcem przyrzekł chować święcie,
„Ja też muszę cię pochować.“
Rzekł i śmiał się... i stal błysła
I krew dziecka z życiem bryzła.
Wtenczas jakiegoś życia zimne tchnienie
Długie wokoło poruszyło cienie,
Drzwi zwolna trąciły progi,
Szyby w ołowiach zadrżały,
A zabójca pełen trwogi
Twarz wybladłą, wzrok zdziczały
W zakrwawione kryjąc szaty
W odległe pędzi komnaty.,
Ale zaledwie rzucił się na łoże,
Drgnął, chwycił, puścił... i wątpić nie może,
Trup krwią mokry, śmiercią skrzepły
Zaległ przy nim tuż przy boku,
Ciała do siebie przylepły
Nierozdzielne w każdym kroku;
Jakby magnes ze żelazem
Biegną, stają i drżą razem.
Jak Laokoon wężami ściśnięty,
Kiedy rękami ślizkie chwyta skręty,
Widać, palce jak zawięzły,
Jak się każdy nerw napręża;
Zda się w sztuki targać węzły,
Zda się w miazgę zgniatać węża.
Ale węże zawsze żyją,
Pną się zawsze, zawsze wiją.
Tak zbójcę trupie objęły ramiona,
Głaszczą go, pieszczą i tulą do łona;
Strącił jedno, pnie się drugie,
Zerwał drugie, pierwsze wraca,
I zdjął oba — próżna praca,
Nogi wietkie, jak chmiel długie,
W koło kolan, aż po pięty
Trzykroć wiją splot zaklęty.
To znowu nagle szyja rośnie, rośnie,
Kark mu obwija i stawia miłośnie,
Twarz przed twarzą, zimne obie —
Wtedy oczów wklęsłość pusta
Ciągnie żywy wzrok ku sobie,
Wtedy wargi kleją usta;
Ssać się zdają, ssać łakomie
Dech błądzący w mąk ogromie.
I tak co doba z północy wybiciem
Wznawia się ciągle walka śmierci z życiem...
I po zamku chód wędrowny
Jak na puszczy bieg jelenia;
To powolny, to gwałtowny
Dudni głucho pod sklepienia,
Dudni ciągle przez krużganki
Od podziemnic aż na blanki.
A kiedy w gniazdo przekleństwa i sromu
Uderzył w końcu potężny raz gromu,
I oświetlił wkoło lasy,
Jeszcze ciągle wśród pożogi
Te pieszczoty, te zapasy
Wiodły z sobą straszne wrogi.
A gdy padły, padł gmach cały,
Wichry na świat jęk pognały.
Ogniem piorunu skopciałe zwaliska,
Na które słońce promieni nie ciska
Ani nocna rosa spada,
I których widok daleki
Zgrozę w trwożną duszę wkłada,
Świadkiem będą w późne wieki
Świętości rycerskiéj wiary,
I zbyt bliskiéj zbrodniów kary.