Bez jutra

Idą a idą. Od tysiącoleci,
Snadź od eonów, których myśl nie sięga,
Widzi ich zimna wszechbytu potęga
Idących kędyś za gwiazdą, co świeci.

Za jaką gwiazdą? — Snów doskonałości,
Złud szczęścia, marzeń o wiecznym postępie.
Idą i wierzą, ziarna w losu stępie,
A czas ich ślady topi w znikomości.

Budują grody, tworzą poemata,
Sądzą, granice kreślą zła i dobra,
W tajnie przyrody myśl się wdziera chrobra,
Po szczeblach przyczyn w nieskończoność wzlata.

W nieskończoności cel znikł nakształt puchu.
Więc doskonałość, szczęście wieczne — cienie?
Pociechy trzeba! — Spokój — to próchnienie.
Cel, szczęście, życie — w drodze naprzód, w ruchu.

Postępu w bezkres kryją się egidą:
Cóż doskonałość, gdy wciąż będzie lepiej,
Tak wędrowników tłum ufnie się krzepi.
Ot — sztandar nowy. Za sztandarem idą.

Naprzód? Czyż jeden choć krok w tym pochodzie
Nie losu dziełem, co go pchnął z za węgła?
Czyż myśl choć jedna nowa się ulęgła
Inaczej, niźli kulka gazu w wodzie?

Naprzód? Czyż wie ów duch, co widnokręgi
Nowe otworzy zdumionej ludzkości,
Zanim go olśni nagły błysk jasności,
Jakiej w nim kiełek spał wielkiej potęgi?

Naprzód? I gdzież ta świadomość swej drogi,
Skoro przypadek wszystkie kreśli plany,
Skoro krok żaden nie jest przeczuwany
Z tych, co dni nowych otwierają progi?

Naprzód? Ciemności otoczeni murem,
Błądzim, aż los nam otworzy okienko.
Geniusz zdarzony wskazuje je ręką,
»Tu-śmy iść chcieli!« ludzkość woła chórem.

Naprzód? Gdzież wybór? To bierzem, co dano.
Tą drogą idziem, którą nam otworzą.
Zkąd dumna pewność, że nieznaną zorzą
Błyśnie nam na niej lepszych czasów rano?

I któż śmie twierdzić, żeśmy postąpili,
Że ludzkość coraz lepsza, doskonalsza,
Gdy doba nasza — o stulecia dalsza —
Co dzień do pierwszej wraca wieków chwili?

Po lat tysiącach dumnego pochodu,
Częstokroć widzim: już tu ludzie byli.
Po lat tysiącach moralność się chyli
Do maksym Buddy starego ogrodu.

»Naprzód, wciąż naprzód!« — O ludzka ślepoto!
Gdzie — »naprzód?« »W tył« — gdzie? Kędy los cię żenie,
Konieczność, przyczyn i skutków sprzężenie,
Tam idziesz! Wiewy nieznane cię miotą.

*

Idą a idą. I nikt nie zapyta,
Pokąd iść będą? — I nikt nie odpowie,
Ni szeregowcy, ni śmiali wodzowie,
Gdyby pytano. Przyszłość we mgle skryta.

Lecz za zasłoną mgły ufnie dostrzega
Huf ludzki tylko przestrzenie bez końca;
A snadź tam przepaść rozwarta ziejąca?
A snadź już stoim tuż, tuż u jej brzega?

Idą a idą. W tym pochodzie butnym,
Śniąc o bezkresach, któż myśli o jutrze?
Kogóż lęk zdejmie, że, niż sądzim, krótsze
Dni, co nas wiodą ku kresom okrutnym?

Chwiejem się, widząc na drgającej ścianie
Wulkanu — ludzi, winnice i domy.
Trwożą nas prochy, nie trwożą ogromy.
Któż wie, co jutro z ludzkością się stanie?

Któż zbadał starej naszej ziemi wnętrza?
Straszne tam skier snadź czekają prochownie.
Dziś, jutro glob nasz pryśnie w złomki, głownie...
Czujem to, kiedy grunt chwieje się, spiętrza.

Któż w mórz się unurzył przepastne bezdenie?
Pod ich cichemi, bezkreśnemi stropy
Nieubłagane snadź drzemią potopy.
Dziś, jutro — groźne zbudzi nas ich wrzenie.

Któż zbiegł, choć myślą, mgławic bezgranicza?
Kto wichurowe poznał komet szlaki?
I cóż powstrzyma płomienne te ptaki,
Jeśli nas zechcą zmieść z bytu oblicza.

I dzień snać przyjdzie nagły, niespodziany,
Konwulsye wstrząsną starej ziemi łonem,
Zaryczą morza strasznych gróźb milionem,
I rozpętają się wściekłe orkany.

Prastare lądy, ras naszych siedziby,
W otchłanne głębie z trzaskiem się zapadną,
A nowe, nogą niezdeptane żadną,
Dla nowych ras się wynurzą z wód szyby.

Albo też straszne piorunowe starcie
Z błędnym olbrzymem zetrze nas w kurzawę,
Lub słońce nagle zagaśnie jaskrawe,
Arktyczne ziemi gotując wymarcie.

Sto granic, kresów, śmierci, końców, zgonów
Grozi ludzkości, co pyłkiem jest w bycie;
O najjaśniejszych nadziei rozświcie
Przyjść może straszny ten dzień żęcia plonów.

I nie pomoże nam ni wiedzy świetność,
Ni to władanie nasze nad przyrodą!
Jak kozłów, losy na rzeź nas powiodą.
Zaginie wszystko: podłość i szlachetność.

Szał, zamęt, chaos! Olbrzymie konanie!
Ludzie, ich bogi, sztuki, arcydzieła,
Co począć miała myśl i co poczęła,
Wszystko w proch pójdzie — i nic nie zostanie!

Nic nie zostanie! Cała wieków praca
Stać się tem musi, czem była w początku:
Prochem! Nic nie masz wiecznego, prócz wątku,
Co wszystko rodzi, dokąd wszystko wraca!

*

Kędyż są skarby i cuda Palmyry?
Kędy Egiptu wiedza tajemnicza?
Kędy Chaldeów wzloty w bezgranicza?
Kędy Meksyki, Kuzka, Indye, Tyry?

Gruz, proch... A jednak stare twierdzą wieści,
Że więcej miano tam, niż my dziś mamy,
Że przekroczono dalszych tajni bramy,
Że tamtej wiedzy nasza nie pomieści!

Gruz, proch... Śród złomów grzebiąc, hieroglify
Stare czytając, chcemy zbadać ciemnie,
Odebrać wieków dziedzictwo... Daremnie!
Żarłoczne czasu schłonęły je gryfy!

Gruz, proch... A jednak wszak w nieskończoności
Tak bliskie to nam, tak pokrewne doby!
Cóż — gdy, te mumie rzuciwszy i groby,
Dalej się pchniemy po szlaku przeszłości?

Gdzież Atlantydy ślad? Powtórzył Plato
Wieść o schłoniętej przez wodne otchłanie
Czarownej wielkiej wyspie w oceanie
Z ludnością dumną, potężna, bogatą.

Lecz mówią mędrcy i »widzący« Wschodu
(Ci więcej wiedzą snadź, niż my), że lądu

To tylko szczątek był, co znikł śród prądu
Czasów, — i strzępek wielkiego narodu, —

Wielkiej ludzkości raczej, co nad licem
Ziemi świeciła takiem pono słońcem,
Że nasza świetność z blasków swych tysiącem
Przy niej zaledwie mdłym zda się księżycem.

Gdzież słońca tego ślad? — A cóż zostało
Z świetnych zdobyczy, z bogactw, z wiedzy, z dumy
Ludów Lemuryi, gdy z wściekłemi szumy
Ocean zalał ją swoją nawałą?

A dalej, dalej — — gdzie dziś lód polarny,
Na wszystkich martwych i trupich księżycach,
Na tych planetach, co w pyłów mgławicach
Dzisiaj zgubione, skończyły byt marny,

Na tylu wielkich systemach słonecznych,
Gdzie słońca nagle zamarły żywiące, —
Wszak snadź ludzkości istniały tysiące,
A gdzież ich śladów szukać w wirach wiecznych?

Próżne pytania! Wiatrów pytać w polu,
Prochów milczących, kresów niedojrzanych —
I wić się w mękach niewypowiedzianych,
I rwać pierś własną w beznadziejnym bolu!

Nic nie zostaje! Nic! W pyły i prochy
Wszystko powraca, i nikt nawet nie wie,

Kiedy los zgasi życiowe zarzewie,
Kiedy sen pychy rozwieje się płochy!

I pyły krążą, i w światów znów kiście
Przez wieki wieków zwolna się zbijają,
I nowe ziemie znów mkną, gwarne zgrają
Ludzką, jak dawne... Błędny krąg wieczyście!

Gdzież jutro ludzkie? Gdzież jakaś otucha? —
Chyba, że w śmierci nie jest koniec życia,
Że coś ocala się śród jej rozbicia,
Ze człek znów żyje, walczy w świecie ducha!

Lecz o tem któż z nas, któż z nas wiedzieć może
Wierzyć możemy. Ale do przystani
Tej nie powróci, nawet z mąk otchłani,
Ten, co na wolnej wpłynął myśli morze.

Aż gdy na proch już i kał ziemski utrą
Zewłoki nasze — robactwo i żwiry, —
Albo nicestwa ogarną nas kiry,
Albo poznamy upragnione jutro.

Czytaj dalej: W snach - Zenon Przesmycki