Koncert egzotyczny

Janowi Lechoniowi


I

∗ ∗

Twardo stukają rytmy, pusto dźwięczą słowa,
które nie mówią nic.
Apollinowa — cóż ty mi dajesz, mowo?
Nazywaniem chcesz mi szukanie zastąpić?
Znów drzewa kwitną i pachną jak zawsze.
A ty nie możesz w drzewo mnie zamienić,
nie możesz pomóc gwiazdy sięgnąć okiem,
ani mnie z wodą potoczysz potokiem,
abym po głazach szumiał jasnym zdrojem,
tylko mnie wiecznym poisz nieukojem,
każesz bez skutku ścigać cienie rzeczy,
odbite w słowach, dźwięczących jak blacha...

Poezjo! Wracam do ciebie pokorny,
nie wyżebrawszy żadnej prawdy światu,
choć wiem,
żeś tylko kołami na wodzie.
...a możeś ty kołami, które wzbudził
plusk kamieni, lecących z zaświata?...



∗ ∗

Poezjo! Czyś jest tylko słów igraszką?
Nazw, które cieniem rzeczy są niepoznawalnych?
Oto mi mącisz myśl, jak wicher halny,
walący kłębem z gór po stromych zboczach,
a ja, świerk, w ziemię wczepiony korzeniem,
stoję, zżerany jak stóg przez płomienie,
z włosem zjeżonym i szaleństwem w oczach!

Jak mam ustawić cienie, aby dociec,
jakich są rzeczy odbiciem — i światła?
Poznałem już tę siłę, która gmatwa
rachunki, zestawiane w mozole i pocie.
Próżno dochodzić słowem prawdy wieków,
gdy słowo inne jest w każdym człowieku.

Bo cóż jest słowo? Tylko cień, rzucony
z ducha człowieka na otchłanie rzeczy.
Cóż mi, że przedmiot cieniem określony,
skoro istnieniem swem ducha kaleczy?
Jak, słońcem będąc, dojrzeć cień we wnękach
głazów spiętrzonych w blasku? — To jest męka.

Cóż jest szukanie? Zgadywanie pustki,
potykanie się w mroku o coś, co istnieje,
zasłuchanie w nieznanej rzeki srebrne pluski,
przewidywanie, kiedy rozednieje,
i mocowanie się z nocy aniołem,
i posypanie głowy w pokorze popiołem.

Cóż czyn? Jeżeli czyn jest przed — znaczeniem,
a myśl wolnością, zdążającą w trudzie,
skroś ścieżek, ostrym usłanych krzemieniem,
ku wodzie ściekającej z tajemniczych studzien;
to wtedy tylko czyn się w wolności zachowa,
gdy z myśli słowo, a świat powstaje ze słowa.

Jakże to łatwo zmącić świat słowami
i podejrzewać głębię w mętnej studni,
gdy w przezroczystej sięgniesz dna oczami,
choć piasku ręką dostać znacznie trudniej.
Tak proste słowo trudno się tłumaczy,
a zbyt zawiłe piękno często nic nie znaczy.


II

Jabłonie biało jak co roku kwitną.
Jabłonie biało... Dłonią nieuchwytną
strącane płatki różowe i białe
sypią, jak skrzydła motyli omdlałe.
Jabłonie?...
 Trudno brnąć przez gąszcze słowa,
które nie mówi prawdy. Kłamie mowa.
Kłamiąc, buduje świat, którego niema.
Jabłonie?!...
 W cieniu drzew kwitnących drzemać,
czy nie to samo, co słowem się karmić?
Cień chmury płynie po wiosennej darni,
jak cienie słów, któremi świat rzeczy nakryty.
Słowa — to czynów mity.
Słowa, słowa... Jak nam wyjść z pustyni,
którzy szukamy prawdy tego świata?
Piach słowo, którym lada wiatr pomiata
i lotnym pyłem prosto w oczy dymi,
i łudzi majakami palm, co nie istnieją.

Szukanie... szukać...
 W rannej mgle koguty pieją,
i wiatr od wody kołysze kostrzewą,
i zadymiły czuby drzew.

 Jak drzewo
jest prawda: póki mała zliczysz wszystkie liście,
gdy wzrośnie i zaszumi w wietrze uroczyście,
i pochyli w powiewie koronę wyniosłą,
zdumiony, że prawd małych tyle z niej wyrosło,
nie ogarniesz jej okiem, choć zawsze ta sama.
Kiedy uschnie, pniem nagim nie potrafi kłamać.
I próchniejąca świadczy, że był czas, gdy żyła.
Prawda? — to tylko słowo. Czyn — to siła.
Z czynów — słowa, a słowa znów czynów nadzieją?...
Szukanie... szukać...
 W rannej mgle koguty pieją
sygnał nowego dnia i nowej ziemi,
a my dławieni niewymówionemi
słowami, w księżyc wpatrzeni idący
na połów ryb, po czarnych stawach śpiących,
czekamy, aż nam ton nocnej muzyki
do prawd mówienia rozwiąże języki.
Lecz szukać prawdy słowem — to tosamo,
co cienie chmur po łące okiem gonić,
i czekać w nocy przed zamkniętą bramą,
że łańcuchami na sam krzyk zadzwoni.
Dochodzić prawdy? Czy nie prostym czynem?
Dotknięciem rzeczy, rzeczy rozłożeniem?
a w słowie potem znaku wyrzeźbieniem,
że się ścigało przedmiotu przyczynę?
I po tem z rzeczą mocowaniu niemem
mówić schylając głowę, że nie wiemy...

Ale ja wiem, że jabłoń kwitnąca istnieje.
Ja i jabłonie...
 Trzeci raz kur pieje.
Zamajaczyły w nocnej mgle jabłonie,
mdleje już gwiazda zaranna i tonie,
błyskając krwawo, na zjaśniałym wschodzie,
liście topoli drżą w porannym chłodzie,
i na pastwisku rżą zziębnięte konie,
i wystąpiły drzew przydrożnych sznury.

Bo tylko wiecznie zmienne chmury,
i wiatr, i zapach drzew, i liści krótkotrwałych
 drżenie
mówią, że prawdą jest istnienie.



III

Przyszedł do mnie i pytał: — ktoś ty jest, człowieku? —
A przyszedł nocną porą, niepytany.
Za oknem z suchym trzaskiem pękały kasztany
i wiatr szeleścił liśćmi w betonowym ścieku.
On wiosennym bezwładem przez pokój przepłynął
i wonią przekwitłego już dawno jaśminu.

Więc słysząc, że za oknem wiatr zachodni ucichł,
i wiedząc, że tam stoją żółkniejące drzewa,
patrzyłem w mrok, jak człowiek, który się spodziewa,
że krzyk, rzucony w pustkę, echem nie powróci.
Wtedy, jakgdyby w myślach moich czytał,
powrócił po raz wtóry i szeptem zapytał:

— Zbudzić się na szerokich obszarach istnienia
i szukać słów pomarłych. Czy to szukać siebie,
zgubionego wśród rzeczy, rzuconych w przestrzeniach
nieobeszłych, skroś które gwiezdne wichry wieją?

Zamknąć oczy i w ciszy słuchać krwi dudnienia
i trzepotania myśli.
 Czy to szukać siebie,
pośród spraw zgubionego, co się w ciszy dzieją,
czy tylko swego nieznanego cienia? —

Odpłynął. A tam wiatr znów drzewami zatargał,
sypnęły na podściółkę dojrzałe kasztany,
z kotłowiska chmur błysnął miesiąc pobielany,
i zostałem z pytaniem zamarłem na wargach,
wpatrzony w cienie liści na szybach i pewny,
że znów wyniknie z nocy i z poszumów drzewnych.

I wrócił. Lecz nie odszedł. Po pokojach przewiał
wiatrem jesiennym, grzybami i wrzosem,
wierzb nad wodą płaczących rozpuszczonym włosem
i szmerem igieł, lecących z modrzewia.
Tak myśli mi zmąciwszy, pokazał oblicze
ciemne jak niebo nocne i rzekł: — Jesteś niczem.

Czemu trudzisz się nocą, jak owi podróżni,
którzy chodzą światami, by się zgubić w tłumie?
Ty szukasz siebie w rzeczy, w słowie i rozumie,
aby na dnie wszystkiego dojrzeć oko próżni.

Czemu nie chcesz uwierzyć w noc zwisłą nad światem,
choć wiesz, że gdybyś własne serce rozciął,
znajdziesz w niem tylko to, co koniecznością.
A wolność? Puste słowo. Nic pozatem.

Potem dalej kłamliwem słowem szumiał w uszy.
(Dzwoniły padające za oknem kasztany,
po szybie błądził liścia cień rozkołysany,
psiem szczekaniem na kogoś wicher zawieruszył,
i patrzyłem mu w oczy głębokie i puste,
jakby w nich nocne wody stały czarnem lustrem):

— Kto ty jesteś, człowieku, który już nie szukasz,
który nie wątpisz, który już nie badasz
zapachu drzew, kwitnących na wiosnę po sadach,
nie słuchasz kosów pogwizdywań w bukach,
który na wszelkie z ciemnością zmagania
masz odpowiedzi, zawarte w pytaniach?

Osaczony przez rzeczy, przytomny konaniu
prawd starych, obłąkany rytmem gwiazdozbiorów,
zgubiony we mgle rannej nadmorskich ugorów,
i w oliwnem ciepłego morza kołysaniu,

uwiedziony przez wiosnę, oblany zarzewiem
zorzy zachodniej, w śpiewie ponocnym słowika
szukałeś prawdy świata, będąc pewien,
że kwiat z drzewa, jak słowo ze słowa wynika.

Gdzie jesteś? Nie w strumieniu, skaczącym po głazach,
niema cię w szumie drzew, w bezwstydzie kwiatów,
otwartych tajemnicą istnienia ku światu,
jakby wabieniem oczu ludzkich chciały wskazać,
że rozsiewanie nasion po polach i miedzach
to ich jedyna w walce z koniecznością wiedza.

Gdzie jesteś? Nie w myśleniu, i niema cię w mowie,
co ze zderzenia słowa ze słowem powstaje,
nie jesteś ptakiem, który na wyraje
leci, jak ciemną siłą opętany człowiek,
ku rok po roku opuszczanym polom.
Tyś ziarnem czynu i wolności wolą.

Tyś jest człowiek, ruch jakiś, wynikły z kurzawy
woli wszechświata. Słowo nie jest twoją miarą.
To wodospad szumiący przez szluzy z nadmiaru
wód wiosennych, od których napęczniały stawy.

Człowiek — wiatr, który wstaje z pustki, by uderzyć
w rzeczy, jak w piachu pustynnego zwały,
ruch jakiś, który czynem można zmierzyć,
upartą wolą czynu, co przenosi skały.

Biły we mnie te słowa ciemne, jak kamienie,
co plusnąwszy już potem idą cicho na dno,
niknąc, majacząc zielonawym cieniem,
póki między morszczyny miękko nie opadną;
a pozostanie po nich kilka kół szerokich
i odbite na fali obłoki.

Biły we mnie te słowa ciemne, jak kamienie,
co płoną w locie i tak krótko świecą,
że wiatr już ściera ślad na nocnem niebie
nim na spotkanie im oczy dolecą —
i zmagałem się z pustką niejasnych zapytań
aż dzień mi w twarz wybuchnął śmiechem świtu.



IV

Znów mi się oto poplątała mowa
i płyną słowa... słowa... słowa...
Czyżbym ja?... Czy to znaczy, że uciekam
w świat, gdzie jest wszystko logiczne i proste,
i łatwe?... Czy to znaczy, że mi świat przecieka
przez palce nieudolne, jak woda pod mostem
w śpiewnym bełkocie, a ja, podobny do pala,
odbijam się, nie wiedząc, że nurt się oddala?

A może w ciszy domu pogrążony słucham,
jak za oknami wzbiera zawierucha
i chmur gradowych warczą czarne zwały...
Czyżby świat, co mi za szybą narasta, —
— jak sen męczący, w którym się zmieszały
dzieciństwo, dawne rany, i odgłosy miasta,
i twarze zmarłych, — był bardziej zawiły,
niż przedzieranie się przez myśl nad siły?

Czyżbym ja?... Kiedy porą burzliwą spozieram
w drzwi nocy, które piorun naoścież otwiera,
widzę zmętniałe nurty wielkiej rzeki,
zamiatane wichurą od brzegu do brzegu

majaczejący w deszczu pień wierzby kaleki,
i wypiętrzone fale, zatrzymane w biegu.
Tak — kiedy burza serce mi zakrwawi,
myśl odpowiada wielkiem milczeniem błyskawic.

Wiem, runie na mnie świat, który rozwala
zmyślone prawdy, jak kruche skorupy
jaj ptasich, który niesie na spienionych falach
zadumanych pływaków niepotrzebne trupy,
który toczy się z grzmotem, jak strumień opiły
od długich deszczów i walący w wieczność
słonego morza czarnoziemne iły
łożyskiem, które rzeźbiła konieczność.
Lecz nim dosięgnie mnie skrzydłem zamieci,
już poprzez siebie wyjdę mu naprzeciw.

A teraz bredzę skroś siebie, przed siebie,
zapoznanemi ścieżkami śród żyta,
po pochłoniętem przez jezioro niebie,
po starym sadzie, który już okwita,
po zwiędłych trawach, podbiałach i chwastach,
po zatoniętych we mnie dawnych miastach,
wpatrzony w siebie, zasłuchany w dzwony,
które tam biją, choć zatopione.

Dokąd te drogi, idące nad wodą,
pokrzywą i łopuchem zarosłe zawiodą?

Czy na pachnące sianokosem łąki?
czy w las, gdzie głucha króluje niemota?
czy w pola, nad któremi śpiewają skowronki?
na ociężały, żniwny łan, czy w błota
zdradzieckie, co się zemkną nad wędrowcem,
tak, jak słowa nad myślą, wpędzoną w manowce?

Gdziekolwiek wiodą — od wezbranej rzeki
szum fal i lasu zapach niedaleki,
pośpiew wiatru podobny do skrzypiec i prosty
jak lot jaskółki, wybrzeże obrosłe
trawą, z pośrodka której wystrzelają osty,
i trud rybaka, robiącego wiosłem,
uległą wodą zmywany dziób łodzi:
— ten świat ukrytym śpiewem mnie uwodzi.

Kto może wiedzieć, czy nie znajdę prawdy
patrząc w wodę, jak w siebie, patrząc na moczary
pełne kwiatów, jak w niebo, białych światów pełne;
kto wie, czy śledząc płynące bezmiary,
po których wicher przegania chmur wełnę,
nie dojrzę siły, która gwiazdy rodzi,
i wiąże, i jak słowa ze słów je wywodzi.

Nocami, kiedy chodzę nieprzytomny,
goni mnie cień mój po murach ogromny,
zabiega drogę, ucieka, znów ściga,

w czarnych kałużach płaszczy się z rozpaczy,
powstaje, po załomach murów drga w podrygach,
jak słowo, które pragnie zmienną rzecz oznaczyć,
a tylko tyle mówi o przemianie,
co o mnie cień mój, odbity na ścianie.

Gdzie jest prawda? Gdy nocą wyruszam na połów,
osaczają mnie chmary bezskrzydłych aniołów
i prowadzą przez ścieżki, zarosłe na głucho
pokrzywą i ziołami, więc staję w milczeniu,
oddany ich podstępnym, niecielesnym ruchom,
śledząc bezkształtny taniec cieni cieniów,
choć wiem, że cień to tylko rzeczy pozór,
a prawdą światło gwiazd Wielkiego Wozu.

Gdzie jest kraniec szukania i kiedy przebiję
głową mur cieniów, co są moje i niczyje?
I któż to może wiedzieć, czy nie przebrnę
przez siebie? Noc już chyli się ku dniowi,
wsiąkają w jaśniejącą wodę gwiazdy srebrne,
ostatni tryl pod skrzydło schował w gąszczu słowik
i zapachniało światłem... lecz poranna rosa
nie zetrze dotknięć nocnego anioła...
nie zgasi... próżno wołam... nie zgasi...



V
DJALOG W CIEMNOŚCI

 — Noc, Hamlecie.
 — Noc, Don Kichocie.
 — Kiedy słońce zachodzi, cienie drzew rosną nad miarę, coraz dłuższe i dłuższe, póki nie sięgną horyzontu. A wtedy cienie zwyciężają drzewa, cienie pochłaniają drzewa, które je rzuciły. To noc. To mrok.
 — Kiedy świat zachodzi, nie, kiedy noc zapada nad światem, słowa rosną nad miarę, coraz większe, coraz potworniejsze, póki w mroku słów, w krzyku słów nie zginą rzeczy i czyny. W południe cienie są mniejsze od drzew — w południe — słowa są mniejsze od czynów. Nocą rozmawiamy z mrokiem słowami, a rzeczy i drzewa poznajemy po dotknięciu. Nocą budujemy ze słów katedry, które kiedy w nie uderzyć ręką, okazują się złomami nagich i jałowych skał. Noc świata.
 — Nocą widuję rycerzy olbrzymów. Wywijają rękami, uzbrojonemi w olbrzymie miecze, jakby wzywali mnie do walki. A kiedy na nich uderzam... Próżna walka... To wiatraki... Widuję też armję wielką, idącą w obłokach kurzu. Walczyłem z nią. To barany. — Czy to nie czarnoksięstwo, książę.
 — Strzeż się baranów, nie walcz z baranami, Rycerzu smętnego oblicza.
 — To czarnoksięstwo, książę! Ja widzę prawdziwych olbrzymów, widzę prawdziwą armję, a kiedy...
 — Prawdziwą? Jesteś niewolnikiem słowa, słów, które posłyszałeś. Mówisz: olbrzym — i widzisz olbrzyma; mówisz: armja — i widzisz wojsko ogromne. A ja mówię: olbrzym — a widzę wiatrak machający niepotrzebnie łapami skrzydeł; mówię: filozof — a widzę wiatrak, mielący pustą plewę słów, z których nigdy nie będzie mąki. Nie — raczej będzie mąka — mąka, z której dzieci lepią placki i babki, rozsypujące się na słońcu.
 — Nie wierzysz, książę? Nie wierzysz. A przecież mój świat żyje, istnieje. Walczę w nim, przedzieram się przez wiatraki i stada owiec, walczę i wierzę w zwycięstwo. Kiedyś zacznę zwyciężać. A może ty nie wierzysz, że istnieją bohaterstwo, prawda, dobro?
 — Wierzę... nie wierzę... Jesteś niewolnikiem słów, rycerzu. Przymierzasz czyny do słów, które zawładnęły tobą, a ja przymierzam słowa do czynów. U ciebie czyn następuje po słowie — u mnie słowo po czynie. Nie wiem. Póki nie uderzę, póki nie dotknę rzeczy. Jestem Tomasz, który wierzy dopiero wtedy, gdy rany dotyka. Ty jesteś, jak żyd, który wierzy w zakon, w słowo, który świat chce nagiąć do słowa, który mówi: tem gorzej dla świata. A może ty nie jesteś rycerzem — możeś wiatrakiem? Nie wiem. Ciemno jest i nie widzę... Dźwięczy blacha. Tak, to ty, Rycerzu smętnego oblicza. Ty jesteś wolą nocy, podległą słowu, a ja jestem wolą dnia, który widzi rzeczy.
 — Nic mnie nie obchodzą rzeczy. Ja walczę z ludźmi, z oporem mojego świata. Moje wiatraki — to zaczarowane olbrzymy, moje owce — to zaczarowane armje. Mój świat żyje, choć zaczarowany. Nie wiem, co to są rzeczy. Ty wiesz, książę?
 — Nie wiem. Wiem, co to słowa.
 — Słowa? No, co?
 — To wyrazy.
 — Ha, ha ha, wyrazy! Kpisz, książę! Więc wiatraki, to też wyrazy. Hi, ha, ha! I cóż chcesz przez to wyrazić?
 — Wiatrak — to wyraz, rycerzu. Wyraz stosunku człowieka działającego do rzeczy, która jest wiatrakiem. Moje słowa są tylko wyrazem stosunku mnie, jako energji w ruchu, do tego, co jest poza mną, do rzeczy.
 — Ale moje rzeczy do mnie należą. Mój świat jest we mnie. A twój, czy ty nie masz swojego świata? A dobro, prawda, myśl — co to, książę?
 — To słowa, rycerzu. To wyrazy stosunku mnie, mego działającego umysłu, jako energji w ruchu, do nazw, do słów, do czynów. Nazwa — to błysk światła od uderzenia ręką, okiem, uchem o rzecz. Pojęcie oderwane to błysk światła od uderzenia o nazwy. Prawda, dobro? To wyrazy mojego stosunku do stosunków, że tak powiem. Nic pozatem. Nie buduj, rycerzu, na słowach. To zamki na lodzie, które rozpłyną się we mgle, skoro wstawisz w nie jedną rzeczywistą cegłę.
 — To śmieszne, co mówisz, książę. Wolę swoje wiatraki. Słowa — to wyrazy. Wyrazy twojego stosunku do rzeczy. A któż ty jesteś, mój książę?
 — Ja jestem ciemna siła, która uderzając o rzecz błyska światłem. Jestem wolą dnia.
 — A ja jestem wolą nocy?
 — Ty jesteś wolą nocy, a ja jestem noc, która się rusza, która z ciemności wysyła ku tobie swoje wojska, która krąży ramionami wiatraków, z którą walczysz, Don Kichocie, Rycerzu smętnego oblicza.
 — Ty jesteś noc, która pochłania rzeczywistość, z twojej ciemności wypełzają ku mnie słowa-mary i słowa-widziadła, abym walczył z niemi. Idą ku mnie wiatraki, idą ku mnie chmury pyłu i dudni ziemia tupotem kopyt stad owiec, idą na mnie rzeczy groźne i nieustępliwe. Wiatraku, który stoisz przede mną i machasz skrzydłami olbrzyma. Giń! Niech nie zostanie z ciebie kamień na kamieniu, belka na belce. Naprzód! Na wiatraki!
 — Eheu, ten szaleniec uwierzył!...
 — Zabiłem wiatrak... nie!... człowieka!...
 — Żegnaj... obłąkany...
 — Ktoś ty był?.. Prawda?...

Czytaj dalej: Wiosna - Władysław Sebyła