Wielkie miasto, duszne gniazdo nasze,
nie karmiło nas mlekiem i miodem.
Suterena, piwnica, poddasze –
oto wille i pałace nasze,
witające wilgocią i chłodem.
Rzadko do nas schodziło z obłoków
słońce: jasny, pozłocisty gość.
Za to co dzień, od rana do zmroku,
wdychaliśmy powietrze rynsztoków
i dziś już mamy go dość.
Nikt się z nami nie pieścił, nie cackał,
nie mieliśmy guwernerów i bon.
Nie chowano nas z francuska, z niemiecka,
ale wszyscy rozumiemy od dziecka,
co to lokaut, strajk, akord i lon.
Salonami nam były podwórza;
kurz nas dławił i deszcz nas moczył,
i nikt nie mdlał, nikt się nie oburzał,
że się dzieciak w zaduchu nurza
i że głód mu zagląda w oczy.
Wykarmiony dzieciństwa zakalcem
każdy z nas już zła i dobra świadom.
Dziś już wiemy: żyć, to żyć w walce,
dziś już w pięści ściskamy palce
i naprzód idziemy gromadą.