Któż nam kazał, mdlejącym pod bramą,
trupią twarzą patrzeć w uśmiech dni,
kiedy wszystko, wszystko jest tak samo –
słońce, lipiec i zapach żniw?
Kto nam kazał padać z głodu na bruku,
kiedy w polu rośnie pszenny chleb?
Kto i z czego takie prawo ukuł,
że my mamy zdychać, bo jest źle?
Na gardłach naszych twardo zacisnął kleszcze głód,
na twarzach bruzdy, jak kraty, orała rozpacz i nędza.
Spojrzenia są jak pięści i biją tylko w przód –
nie wolno wołać pracy – nie wolno: policja rozpędza!
Nie chcemy żadnej jałmużny, nie czekamy znikąd pomocy,
musi być jutro lepiej, jaśniej, czyściej, pogodniej!
Wstanie szkarłatne słońce po ciężkiej burzliwej nocy
i nikt nie będzie bezdomny, szczuty jak pies – i głodny.
Zahuczą wszystkie maszyny, z kominów w niebo dym strzeli,
nasze będą fabryki, domy i słońce, i ziemia.
Chlebem i szczęściem – nie złotem – wszyscy będziemy się dzielić. Towarzysze! Nadchodzi dzień przemian!