W gabinecie pana prezesa
siadła Rada Nadzorcza spółki.
Ktoś słuchawkę szarpał i wieszał.
Ktoś zdejmował foliały z półki.
Chodzili, radzili głośno
grubi, łysawi panowie.
Jarzyło się światło w oknach
przez ciężkie firanki powiek.
Po miękkich, puszystych dywanach
stąpali poważnie, powoli,
oglądali wykresy na ścianach,
rozkładali ceduły na stole.
Obliczali w dolarach i centach
koniunkturę, kapitał i czas.
Dywidendę w promilach, procentach,
zsumowali raz i jeszcze raz.
Szeleściły im akcje w dłoniach,
dym cygar nad głowami się wieszał –
służba roznosiła koniak
w gabinecie pana prezesa.
*
Szarym świtem w zamarłej fabryce
była cisza zimna, szeroka.
Przed bramą stał pluton policji,
nad bramą wisiał napis: „Lokaut”.
Były słowa o kryzysie, o płacach,
słowa mądre, wyraźne jak druk.
Pan przodownik przeczytał, rzekł: „Racja!”
Policjanci stali z bronią u nóg.
*
Przydreptali – szeptali półgłosem
robociarze zwyczajni, bladzi:
że tej nędzy jeszcze widać nie dosyć,
że widocznie nie ma już rady.
Pan przodownik kazał rozejść się. Poszli.
Głód im patrzył z oczu wyblakłych.
Nie wiedzieli, że dla Rady Nadzorczej
w tym sezonie grubszych premii zabrakło.
Że pan prezes miał słuszną pretensję,
w kalkulacji wziąć nie mniej, a więcej.
Że musiałby dyrektorom z pensji
zdjąć po głupie kilkanaście tysięcy.
*
A za miesiąc, gdy już brać roboczą
głód mocno zdławił w postronkach,
wieść gruchnęła, że w fabryce rozpoczną
znów przyjmować (na nowych warunkach).

Czytaj dalej: Mój dzionek - Julian Tuwim