W blasku, któremu równa bielą pusta karta,
Rozściełam się pod tobą, jak dłoń rozpostarta,
O, wielkie niebo! widne odziemskim obłokiem,
Jasną bezdeń widzący już nie własnym wzrokiem.
Jak rozsadzane wzdętym naporem tętnice,
Spod brwi sklepionej stromo tnące błyskawice
W dno ryją się przepaści: odwróconą wieżą:
Drgają struny promieni, które bezkres mierzą.
Rzece, zamknionej w sobie, brzeg mrokiem nie przeczy,
Oswobodzone od nas, spoczywają rzeczy,
Tam morze leży płasko, snem zdjęty artysta,
Cisza przed nawałnicą i melodja czysta.
Warga szemrze bezgłośnie, nieznająca dźwięku,
Oddech drga zawieszony, jak ptak drżący w ręku.
Krew wzbita do zenitu, jak gwiazda polarna,
Czuwająca, by słońca mełły się, jak żarna.
Niebiosa są otwartą w uniesieniu zgłoską,
Która ryje swą słodycz na tablicach z wosku.
Płuco, unosząc zwolna pierś, jakby nakłutą,
Zapomina o żebrach, ciosanych przez dłóto.
Po szczeblach tych się wspinam, ledwo przebudzony,
W błogość różano-mroźną, w młody raj zielony.
Jak na szypułce jabłko spada w przepaść oko,
Oglądając dno blasku, jak piasek potoku.
Znów fala zwisa stromo na spienionym szczycie,
Samo sobie zastygłe przygląda się życie,
Warga, trwożna uśmiechem nad jabłonką białą.
Nie nazwie kształtu, który wyśpiewa jej ciało.
Onieśmielone ptaki trwają lotu cieniem,
Przesuwanym po tafli skrzydeł przypomnieniem,
W liściach wiąże się ranek zarysem westchnienia,
Który strugom dowodzi mgiełką ich istnienia.
Z obłoków łowi oczy, martwo rozchylone,
Gałęzie gięte wodą, odbiciem zjaśnione,
Poczem w czeluść różaną, światłem rozśnieżoną,
Opadają łodygi na śmierć wyznaczoną.
Powierzchnię toni wiatry gdy wyjące wzburzą,
Słońce rozkwita nagle płomienistą różą,
Jak tętno, które sączy zblakłej krwi ostatki,
Błamy wód zasnuwają purpurowe płatki.
Opada czerń wypukła, a zieloność siwa
W grozie ku księżycowi samotnie podpływa,
Ugóry wytężona trwa w zmiennym kołysie,
Jak Bóg, któremu wszechświat po raz pierwszy śni się.
Poczem rozpęka fala; tak senna źrenica
Łamie horyzont, który blaskiem ją zachwyca,
Przestrzeń pustynną zwiera w niebotyczne kręgi,
Punkt światła, do okropnej rozrosły potęgi,
Linją, co biegnie w czeluść z oka wystrzelona,
Okala przestwór: zanim krąg więziony skona.
O, nieistnienia prawo! Bieli! Światło czyste,
W bezkres, znikąd i w nigdzie, dla siebie rozprysłe,
Które ogląda ślad swój, jak odrębną strzałę,
Co bezcielesnem w pustkę posuwa się ciałem;
Zawieszona dygoce i przez wieczność zwleka,
Aż pchnie ją, aż odrzuci źrenica człowieka.
O, locie nieruchomyl Cóżże łzy te znaczą,
Gdy spływam. trup spłókany, na szczęśliwym płaczu?