Łagodność bije od poranka tego —
Złotem osiadła na pobrzeżach stronic,
Gdy smolny chłopiec — jak łuczywa goniec —
Schodzi na piaski jeziora wielkiego.
Wpierw okiem mierzy rozległość rozkoszy —
Rzęsą powieki rzęsę trzcin omiata:
Skrzydełka nozdrzy w cztery strony świata
Wzdyma tak zwiewnie, że anioł się płoszy.
A potem wzrokiem schodzi w dół jeziora,
Ciągnąc po wodzie rybołowne sieci;
I — spójrz! — to obłok idzie mu naprzeciw,
Obłok, nie anioł. Blask — nie metafora.
Więc cały w łunie, w burzy słońca, w biegu
Rąk niecierpliwych — zrzuca wstyd płócienny;
I wchodzi w wodę, aż po skrzydłopienny
Łuk Apollina — obojczyka przegub.
Teraz jest niby berbeć, który w sklepie
Ogląda noskiem taflę kontuaru —
O perspektywo szklanych nenufarów,
W których się ważka milionkrotna trzepie.
O wy dostojne w dalekości mury,
Jak czarne wachty nad pogorzeliskiem
Dzwonów podwodnych. I wy, dymy niskie
Chłepczące deszcze, nim połkną was chmury!
Bądźcie szczęśliwe; wszak chłopiec was widzi;
Bądźcie zbawione; chłopiec was ocala;
Bo on was niesie w spowicia woalach
Za śmierć, co skrzeczy, za grób, który szydzi.
Lecz zresztą gibki, spławny, płetwonogi
Trzepnął już płetwą, zafurczał jak brzeszczot,
Aby przez knieje planktonowych pieszczot
W igłach zagrzebać grosik — niby ognik.
I hajda w górę — i znowu w głąb cieśni,
Raz wodę wspina, raz niebo ma w cuglach;
Słupami blasku podrzuca jak kuglarz
Ten przebiśniegu, przebisnu rówieśnik.
Trzymam go w palcach — w bursztynowej kuli —
Gestem tak smutnym, jak on sam, gdy pora
Porzucić kościół wielkiego jeziora,
Zatrzasnąć furtkę — kraciastą — koszuli.