Czy piękno cię nachodzi, tak jak śmierć? Jak na mnie? —
A więc wstajesz pobladły — i ku wielkiej zgrozie
Kobiety bezrozumnej, psa drżącego, luster
Wleczesz cień swój żałobny przez wszystkie pokoje? —
Widzę: idziesz. Wśród puszek z pokruszoną farbą
Odnajdujesz swój zydel, lęk swój przedwczorajszy,
Nawet pięść, która z nagła podbiła ci głowę,
Kiedy biegłeś ulicą — jak ptak — po omacku.
To jest piękno?... Zwątpienie?... A więc czujesz także
Czas, który w nas uderza aksamitnym skrzydłem?
Ciebie także radują zmierzchy pod oczyma,
Pokruszone kasztele, wklęsłe fiordy skroni?
Widzę: dźwigasz. Unosisz skamieniały pędzel,
Nie na płótna wysokość, na wysokość czoła,
Aby potem wstydliwym zasłonić uśmiechem
Tamte — wspomnij — po niebie rozwiane chorągwie.
A więc piękno jest w klęsce? Znasz tę samą radość
Przegrywania przed czasem? Świateł wygaszania,
Jeszcze zanim się zjawi Duch nad Elsynorem,
Przed Jakubem Archanioł, róże nad Olimpią?
Widzę: wracasz. Już jutro, już pojutrze może
Zostaniesz tam na dłużej, tam — co zawsze znaczy:
W kobiecie bezrozumnej, w drżącym psie lub w nocy,
Której cień najpiękniejszy nosimy wpół twarzy.