„Idzie żołnierz, borem, lasem“ —
Stara pieśń.
„Kto się w opiekę poda Panu swemu.“
Jan Kochanowski. Psalm.
Zapamiętał Rejtana, Kościuszkę, legjony,
Patrzał się na walące i wstające trony,
Mnogo miał ran na ciele; w sercu jedną chował.
Z niej jak z kłębka tułaczy żywot mu się snował,
I nie jedną mu zatruł pierś godziną bolu,
Do chwały go prowadził po nie jednem polu,
I nadzieją oblewał, albo krwią gorącą.
A kiedy w świat się puszczał, pierś miał pałającą,
I serce dla uniesień otwarte szeroko,
Śmiałą myśl i na przyszłość wytężone oko.
Dziś nie zdolen z bagnetem rzucić się na szaniec,
Wziął do ręki kij gruby, a za pas różaniec;
Nawiedza święte miejsca i Bogu się kłania,
Że pośród krwi i zgrozy dał mu moc wytrwania,
I nieraz łaską otarł krwawy pot ze skroni,
I z Sybiru ojczystej powrócił go błoni.
„Teraz, — rzekł nam — powracam z Baru, z Neapolu.
Jak Panna w Częstochowie, Piotr na Kapitolu,
Tak tam święty Mikołaj z wielu cudów słynny.
Pokłon Bogu za łaski złożyłem powinny,
I uczciłem patrona od dzikiego zwierza.
Musiałem ślub mój spełnić, bo mój kres domierza.
Za Sybir byłem w Rzymie, byłem w Palestynie,
A za dobrego zwierza z Baru idę ninie.
Święty Mikołaj w borach nawiedził mnie cudem.
Bór był wielki, dróg żadnych, a jam znużon trudem
Błądził nocą....
„Gorące to czasy i dawne!
O! bogdaj pomyślniejsze były a mniej sławne.
Mielim sławę nieszczęścia, poświęcenia, męztwa;
Szlim do boju, padali, Bóg nie dał zwycięztwa.
Dał nadzieję — pochylam czoło przed nim w skrusze.
W ogniach się hartowały jak stal nasze dusze,
Żylim daną nadzieją, a każdy cios nowy
Spotykał nas hartownych od stóp aż do głowy,
Bo i jakże nie miała zatwardnieć tak dusza,
Gdy nie stało ojczyzny wraz i Tadeusza?!
„Zdrowiałem z ran, wtem słyszę formują legjony.
Kij do ręki, ojczyste pożegnałem strony,
I ruszyłem w pielgrzymkę krętemi scieżkami,
By przejść cało, a zima stała już za drzwiami.
Radzą: „Czekaj!“ nie słucham. „Zginiesz gdzieś od mrozu.“
Ja bym się im był wtedy oderwał z powrozu,
Tak mnie gnało.... Ruszyłem; w polach biało, smutno;
Wiosek rzadziej, dróg rzadziej, za borami Kutno,
A mnie droga na Kutno: Ha! myślę, wiedź Boże!
Tylem przebył, przebędę puszczy tej bezdroże.
„Poźno było; gwiazd kilka wybłysnęło z nieba....
— Dziś do puszczy nie wejdę, gdzieśby przespać trzeba.
Oglądam się za chatą, pusto, zimno srodze,
A tu owdzie ślad wilczy na śniegu znachodzę.
Wtem błysnęło pod puszczą, jakby od krzesiwa.
Człowiek blisko: hop! wołam, on mi się odzywa,
I wnet słyszę jak śnieg mu krok za krokiem chrupie.
Chwała Bogu! znów jedną noc spędzę w chałupie.
„Po chwili stał przedemną wieśniak z pękiem łomu.
Spojrzał na mnie i pyta: „Skąd wy? jak wy z domu?
Co prowadzi was tędy?“ Jam zamilkł o celu,
Bom go nie znał, i rzekłem: „Miły przyjacielu
Czy dojdę dziś do Kutna?“ On się wielce zdumiał.
Patrzał we mnie, z pytania znać się dorozumiał,
I rzekł potem: „Do Kutna? oj! nie tam ci droga;
Wyście wojak, wy chcecie z Francuzem bić wroga!
Dobrze! dobrze! lecz chodźcie zanocować w chacie.
A jak wy się zuchwale w tę drogę puszczacie,
O! żal mi was!“ I tak się rozrzewnił nademną,
Że samemu mi w oczach od łez było ciemno —
Pod siermięgą pierś taka — taka zacna dusza!
I on był pod Dąbrowskim i znał Tadeusza.
„Stanęlim przed zagrodą — Dziw! istna reduta.
W Krągokop, palisady mocne, brama kuta;
Myślałem że tu który nasz oddział się schował,
I pod puszczą od wrogów tak się oszańcował.
A wieśniak rzecze: „Patrzcie, jak my tutaj żyjem.
Bór w koło, noc w noc prawie z wilkami się bijem;
Okopywać musimy chatę i obory.
O! już ja was przed wiosną nie puszczę w te bory.
„I tydzień mi przeminął z wieśniaka rodziną.
Biedni byli, lecz nigdy z myśli mi nie zginą
Zadumane ich twarze, szczerość ich i cnota.
Serca im otaczała cisza i prostota.
On, jak byś zgroba zbudził kołodzieja Piasta,
Ciosał koła i sprychy, len przędła niewiasta,
Dziewka warzyła strawę, a dzieciaków dwoje
Oprą bywało ręce na kolana moje,
I patrzą jak aniołki na mnie, gdy im prawię
O kosach racławickich i Kościuszki sławie.
A gdy wspomnę że w drogę czas mi, że grzech czekać,
To jak pocznie biedactwo to na mnie narzekać:
„A czy wam zginąć pilno! czy my wam nie radzi?“
Tyle mi się łez naraz przy sercu zgromadzi,
Że milknę, a gospodarz smutny przy mnie siada,
I o wilkach tej puszczy dziwy opowiada.
„Lecz jeśli Bóg pielgrzymkę raz przeznaczy komu,
To go ni łza ni prośba nie utrzyma w domu.
Pójdzie, choć by miał zginąć: Tak było i ze mną.
Usnąłem raz, sny dziwne krążyły nademną.
Budziłem się, żegnałem, wszystko na daremnie
Zasypiałem — lecz serce spać nie mogło we mnie.
I obaczyłem we śnie nieznane mi strony —
Wiosna była na polach, błękit rozjaśniony,
A przy wzgórzu, gdzie srebrny strumyczek się zdroi,
Patrzę, stoi Dąbrowski i nasz legjon stoi.
Poznaję ich: To wszyscy moi towarzysze! —
Jedni: Czemu mnie nie ma? zapytali — słyszę.
Drudzy rzekli: „Zapomniał!“ — Pierś mi się ścisnęła —
A wtem legjon zaśpiewał: „Jeszcze nie zginęła“ —
„Pomodliłem się Bogu za tę w śnie przestrogę.
Zbudziłem gospodarza: „Bracie, ruszam w drogę!“
Rzekłem doń. On się zerwał: „Czy śni się wam panie?“
„Śni mi się i wyśniło boże nakazanie,
Bym nie marniał lecz spieszył w szeregi do braci.
Bywaj zdrów! za twe serce niech ci Bóg zapłaci.“
„Dziatwa w jęki i w prośby, ja trwam niezachwiany.
Gospodyni zaklina na Chrystusa rany.
Wreście rzekła: „Ha! snać wam Bóg przeznaczył drogę;
Idźcież z Bogiem, bo trudy czekają was mnogie!“
I wyniosła kobiałkę ze serem i chlebem,
Dała mi ją na drogę błogosławiąc niebem,
I szkaplerz poświęcony dała mi ze wstęgą.
Chłop zaś ciepłą mi plecy osłonił siermięgą,
I uczył jak iść puszczą, gdzie się obłęd kręci —
Zacni ludzie! niech Bóg im chowa to w pamięci,
I ich dziatwie! Ruszyłem, oni we drzwiach stali,
I słyszałem z daleka, że głośno płakali.
„Idę, puszcza przedemną jeszcze w mrok osnuta,
Mróz ciśnie, lecz mnie w sercu gra wesoła nuta
Pieśni, tej czarodziejki zesłanej od Pana —
Śpiewam sobie jak ptaszę obudzone z rana.
Gwiazdy poczęły gasnąć, dzień zaświtał blady;
Widna puszcza, ku puszczy wiodą wilcze ślady,
Świeżo, dzisiejszej nocy udeptane w śniegu.
Mróz mnie przejął: śmierć wita u samego brzegu;
Gdy wejdę w głąb, pochłonie mnię tam bez litości,
I tylko śnieg przypruszy rozniesione kości.
„A posępnież ta puszcza z dala wyglądała.
W prawo, w lewo bezbrzeżna; z wierzchu szata biała
Osłaniała jej wnętrza ponure ciemnice,
Gdzie spojrzawszy, myślałeś że wchodzisz w kośnicę,
Owieszoną białością na przekor żałobie,
Aby się śmierć tak straszną nie wydała tobie.
Na skraju cztery dęby jak dziady brodacze,
Opodal płaczka brzoza, znać już kogoś płacze;
Pochyliła ramiona i bogate włosy,
Na które się rzuciły bluszcz i zmarzłe wrzosy,
Jak gady obłożone łuską krzyształową,
Za nią szumiało w puszczy snu wiecznego słowo.
„Nie łatwy ma bywało przystęp do mnie trwoga;
Ale ten szum ponury, ta samotna droga,
Te jodeł kolumnady co stały przedemną
Smutne, gdziś w nieskończoność wijące się ciemną;
Te zwieszone z gałęzi śnieżyste kotary,
Które tu dzień już złocił, tam gubił mrok szary;
I jałowce pod śniegiem stojące jak duchy,
I ten zalatujący czasami ryk głuchy;
To wszystko, dziś ja żołnierz z wstydem wyznać muszę,
Taką zgrozą ziębiącą owiało mi duszę,
Że stanąłem jak wryty, myśląc że szatani
Prowadzą mnię umyślnie w bezmiar tej otchłani,
I obłędem mi splączą w puszczy krok tułaczy,
A potem ducha porwą w piekło, gdy zrozpaczy.
„Trzeba wrócić i czekać aż Bóg zeszle wiosnę.
Tak dumając o starą oparłem się sosnę,
I z różnych wspomnień wnioski wyciągając różne,
Myślałem kędy kroki obrócę podróżne,
Bo do chaty wstyd wracać. Lecz wnet duszę skrzepłą
Jakieś zdrowe mi w piersiach ocuciło ciepło:
„Ludzi wstyd? — pomyślałem — a nie wstydże siebie?“
Ocknąłem się, uczułem, że nademną w niebie
Czuwa Bóg wszechmogący i jego anioły.
Więc przeżegnawszy piersi ruszyłem wesoły;
Brnąłem w śniegi lub gęste rozdzielałem krzaki,
Z których wyskakiwały pierzchliwe szaraki,
I uciekając ślad mi zostawiały w boru,
A ja tym śladem szedłem w głąb aż do wieczoru.
„Zdało mi się, że puszczy przeszedłem połowę;
Jutro reszta. Lecz gdzie tu dzisiaj złożyć głowę?
Znużony byłem wielce; głód i mróz mnie cisnął.
Księżyc tylko czasami z poza jodeł błysnął,
I siejąc na śnieg biały iskrzące promienie
Prowadził mnię przez puszczy tej straszliwe cienie.
Tak zaszedłem — a pewnie z północy już było —
Na polanę, gdzie jodłę ujrzałem pochyłą;
Więc wydarłem się na nią tyle, by mnię z ziemi
Nie dostał wilk lub niedzwiedź pazury ostremi
I zajrzałem w kobiałkę.
„Tego nie opiszę,
Jaką ja tam noc miałem, w nocy jaką ciszę,
A czasami ryk jaki wilków, co szły z dali.
Kiedy rykną, to zda się, że puszcza się wali.
Zwietrzyły mnię, nadchodzą, stają pod mem drzewem,
Obwąchują je w koło, patrzą na mnię z gniewem,
Że daleko im siedzę; skowyczą, coś radzą;
Odbiegną precz, to znów się pod drzewem gromadzą,
I skaczą, czy mnie który skokiem nie dostanie,
Ale darmo. — Ja z góry patrzałem się na nie,
Trzymając się konarów i modląc się Bogu,
Bom się iście już widział na wieczności progu.
„Odetchnąłem gdy przeszły. Lecz gdy wilków nie ma,
Kiedy cicho, powieki skrzepłej sen się ima.
A zasnąć tu, to znaczy zasnąć już na wieki
Bez pojednania z Bogiem, bez bratniej opieki,
I pohodować wilki i nie dojść w legjony! —
Złote płatki padały na mój wzrok znużony,
Albo sto gwiazd tańcując w sen mnię kołysało,
Tak żem spadał. Więc wtedy w dłoń z zimna skostniałą
Chwytałem śnieg z gałęzi i tarłem nim skronie.
I tak noc przepędziłem na tym strasznym tronie —
Ach! tylko jeden Bóg wie co się ze mną działo.
Jeszcze raz przyszły wilki, potem zaszarzało.
„O! światłości, o! dziwna, o! niewysłowiona!
Iście, samemu Bogu tyś wytrysła z łona.
I tylko ten, któregoś tak wywiodła z cienia,
Lub kto ciebie obaczył wychodząc z więzienia,
Ten wie, czysta światłości, czem twój promień złoty!
Bóg tworząc cię, uczynił przewodniczką cnoty;
Przez ciebie mu na ziemi pierwsza zeszła chwała,
Jak ja, niegdyś tak ziemia na „stań się!“ czekała.
I stało mi się widno, zeskoczyłem z jodły,
Złożyłem panu Bogu za noc korne modły,
I śpiewając ruszyłem przez śniegi, przez kłody,
Z lepszą wróżbą o jutrze — Jutro? O! duch młody
Wierzy w jutro jak w Boga, gdy jutro zawodzi,
Wierzy w drugie i w trzecie.... Szczęśliwi wy młodzi!
Wam się uśmiecha jutro — mnię tam za gwiazdami
Czeka już Bóg! —
„Więc brnąłem cały dzień śniegami
Bez chwili odetchnienia, pokąd nóg mi stało.
Kiedym usiadł odpocząć, w puszczy już szarzało.
Mróz brał coraz silniejszy, śnieg skrzypiał pod nogą;
Wstałem, bo mi się zdało żem się minął z drogą:
Chłop mi mówił, że dobrze idąc do wieczoru
Jutro ujrzeć mam Kutno wychodząc już z boru.
Lecz wieczór, bór nie rzednie, jednaki do koła,
Tu, owdzie księżyc złoci białe jodeł czoła,
I spojrzy czasem ku mnie smętnie jak na brata,
Który w tej dzikiej puszczy zgubi młode lata;
Potem chowa się idąc za drzewa i chmury
I ciemno mi, a z puszczy słychać ryk ponury.
„Ha — myślę — możem tylko odbłąkał się bokiem,
Jeszcze czas“ — I ruszyłem naprzód śmiałym krokiem.
Choć mróz był, pot kroplami ściekał mi po czole,
Tak spieszyłem, na bożą spuszczając się wolę.
Lecz poznałem, że idąc błądzę coraz dalej.
Strach, mróz, niemoc, znużenie prawie z nóg mnię wali:
W oczach ćmi się, z za jodeł jakieś duchy, cienie
Na pół nęcąc, pół grożąc szlą ku mnie spojrzenie,
I wabią w sen. Ja duchy świętym krzyżem gonię,
Chwytam śnieg, na pierś kładę, trę nim senne skronie,
Bo kiedy już tak blisko śmierć stawa koło mnie,
To chciałbym jak katolik umierać przytomnie,
I Bogu wypowiedzieć to czem pierś oddycha.
Stanąłem, i począłem pacierz szeptać z cicha,
Pacierz, jak mi się zdało na ziemi ostatni,
Którym duch mój świat żegnał spiesząc do wypłatni.
„A w puszczy było cicho; śmierci sen głęboki
Objął wszystko. Po chwili usłyszałem kroki,
Raz w lewo, raz na prawo wijące się śniegiem,
Jak zwierza, który strzelca chce omylić biegiem.
„Jeśli to wilk mnie wietrzy, czem ja się obronię?“
Lekkim tylko kosturem zbrojne miałem dłonie,
A w kobiałeczce nożyk do sera i chleba,
Lecz z krzesiwkiem; więc — myślę — ognia skrzesać trzeba
Skoro wilk się pokaże: wilk ognia się boi.
Dobyłem nóż i krzemień, patrzę; on już stoi.
„Krzyknąłem i za jodłę cofnąłem się krokiem.
Krzeszę ognia, wilk stoi, patrzy na mnie wzrokiem
Takim, jakby żałował tego że mnię strwożył.
Księżyc świecił nań z góry, on się w śnieg położył,
Podniósł mordę i wietrzył czy sam jeden stoję,
I znów we mnie utopił jasnych oczu dwoje,
Świecących jak dwa węgle, a te mnię wzywały
Jakąś niemą wymową, bym szedł i był śmiały.
— „Nie uwierzę ja tobie mój pokorny wilku.
Ty leżysz a za tobą w krzakach czycha kilku,
I ledwie ztąd się ruszę, wpadną na mnie z kłami,
Wolę stać, i zamarznąć niż szarpać się z wami.“
A on jakby te wszystkie myśli odgadł we mnie,
Powstał, spojrzał i począł odchodzić odemnie
Z łbem zwieszonym, chcąc pewnie przekonać mnię bieden,
Że nie mam się bać czego, bo on tu sam jeden.
„Nieraz gdym opowiadał, ludzie małej wiary
Mówili mi, że to był pies jak wilki szary,
A jeśli wilk, to pewnie pieszczony z podwórza.
Ja nie wątpię, że łaska spotkała mnię boża; —
Tylekroć mnię zbawiwszy z rozlicznego trudu,
Czemużby i z tym wilkiem Bóg nie zdziałał cudu?
I wyznam że gdym w oczy patrzał mu z daleka,
Zdało mi się, że wilk ten ma oczy człowieka;
Stworzon do krwi, nie szukał we mnie świeżej strawy —
Patrzał bystro, lecz w oczach jak promyk bladawy
Przebiła się czasami jakaś niema żałość,
Od której mi do serca powracała śmiałość,
I chociaż noc wczorajsza w pamięci mi stała,
Coraz więcej pierś moja z nim się oswajała.
A wilk jakby zrozumiał co ja myślę w duszy,
Stanął, wpatrzył się we mnie, w górę podniosł uszy,
I pomiędzy jodłami krążył w około mnie,
Coraz ciaśniejszem kołem, coraz bliżej do mnie,
Aż przyszedł tak, że mógłem uderzyć go nożem,
I stał, a jam czuł litość z tem stworzeniem bożem.
„Stalim tak. Ja czekałem czy na mnie nie skoczy.
On mi ciągle jednako smętnie patrzał w oczy,
Jakby mi chciał powiedzieć że mu źle wtym boru
Gdzie każdy go się lęka jak złego upioru,
I zabija gdy może oszczepem lub kulą.
A czasem mu się oczka świecące tak czulą,
Jak gdyby mi dziękował że ja z nożem stoję,
I zaszkodzić mu nie ma złości serce moje.
— „Ha! to cud! ten wilk szuka z tułaczem przymierza.
Niedola dzisiaj zbliża do człowieka zwierza,
I takie między nimi tworzy obcowanie,
Jak tam w raju gdy z ręki twojej wyszli, Panie.
„A po niejakim czasie, któż temu uwierzy?
Wilk przystąpił, paszczęką dotknął mej odzieży,
I pociągnął za połę, potem odszedł kawał,
Wrócił i znów pociągnął; tem znaki mi dawał
Bym szedł za nim. Ha, myślę — nie ma co wybierać,
Czy tu, czy głębiej w puszczy — jednako umierać —
A może też cudowny, wszechmogący Boże,
Z tej puszczy się wybłąkać wilk mi dopomoże.
I ruszyłem. On widząc to, podskoczył żwawo,
Jak z radości, a potem szedł powoli w prawo,
Oglądając się za mną, czy idę, czy stoję?
Wiodło mnie tak godzinę to wilczysko moje,
Aż do kłody, gdzie stanął, i tem znak mi dawał,
Jak by czuł żem zmużony, abym i ja stawał.
Toż widząc tę troskliwość w wilku przyjacielu,
Stanąłem jako stanął Ujasz na Karmelu,
Gdy znużonemu głodem skromne pożywienie
Przyniósł nagle kruk czarny przez boże zrządzenie.
„Usiadłem błogosławiąc za cud niebios Pana.
Wilk stał, czasem paszczęką dotknął mi kolana,
Spędzając mi sen z oczu, bo spałbym na wieki,
Gdyby mi sen — na mrozie skleił był powieki.
Ja zaś sądząc, że długo jeszcze iść mi trzeba,
Dobyłem ser z kobiałki i kawałek chleba,
Chcąc posilić się w drogę darem zacnej ręki.
Lecz mam druha, więc sera uciąłem kęs mięki,
I podałem wilkowi, by pożywał ze mną.
On nie przyjął go, może przez litość nademną,
A kiedym się posilił, znów mnie wziął za nogę,
Dając znak że noc długa i czas ruszać w drogę.
„Ruszylim, wilk szedł przodem. Długo bór jednaki
Ciągnął się. Wnet ujrzałem ośnieżone krzaki
Leszczyny i jałowcu, jak na tamtej stronie,
Kiedym wchodząc do puszczy żegnał jasne błonie.
Więc i kres nie daleko, bo krzew tylko rośnie
Z kraju borów. Serce mi jęło bić radośnie;
Lecz pomny, że tak samo krzewiem się poczyna
Polana, gdziem nocował, gdzie wilków drużyna
Skakała ku mnie w górę, przestałem się cieszyć.
Wilk szedł raźno, musiałem i ja krok przyspieszyć.
Wreście stanął, ja staję, patrzę: wielki Boże!
Przedemną szczere pole, otwarte jak morze
Ciągnie się, że oczyma trudno mi je zmierzyć!
Patrzę na szczęście moje i nie śmiem mu wierzyć.
I jak Mojżesz stał w skrusze przed krzakiem w płomieniach,
Tak ja utkwiwszy oczy w tę błoń, w nocnych cieniach,
Kruszyłem się pacierzem wielbiąc wszechmoc Boga,
Któremu w puszczy była widna moja droga.
„Wilk czekał, jakby więcej nie chciał mnie porzucić.
Lecz kiedym szukał wzrokiem gdzie kroki mam zwrócić,
Obejrzał się i ruszył skrajem puszczy w lewo,
Gdzie ujrzałem z daleka we mgłach nocnych drzewo,
I chatę na opłotek skłonioną pochyło,
I dwa okna, a w oknach światło się świeciło.
Tu stanął mój druh wierny, przewodnik mej drogi,
Patrzał mi długo w oczy, łasił się u nogi;
Jam go głaskał i płakał i modlił się: „Panie!
Niech się nigdy to zwierze strzelcom nie dostanie;
Udziel mu pożywienia od ludzi zdaleka —
On jest głodny, a przecież ocalił człowieka.“
„Potem zawył żałośnie mój wilk, spuścił głowę,
I począł iść powoli w otchłanie jodłowe,
Oglądajac się za mną czy idę, czy stoję.
Stałem, pokąd nie znikło w boru zwierzę moje,
I poszedłem do chaty, gdziem spędził dni kilka —
Lecz odtąd jużem nigdy nie strzelał do wilka.
„Z chaty’m ruszył w legjony; leksza była droga.
Przecierpiało się wiele i biło się wroga.
Teraz powracam z Baru, gdziem zginał kolana
Przed możnym cudotwórcą, pielgrzym z woli Pana.
Ale ktokolwiek, dzieci, dobrej sprawie służy,
Niech się nigdy nie lęka przygód, ani burzy;
Ani przepaści, które stawiają przegrody,
Ani dzikiego zwierza, ani bystrej wody,
Ani od zwierząt często sroższych, dzikszych ludzi.
Niebezpieczeństwa przed nim Pan na chwilę budzi,
A jeżeli je sercem zwycięzko pokona,
To w niebie tam aniołom radość nieskończona,
I takiego zwycięzcę na swych skrzydłach niosą,
Kędy sobie zamierzył, by nie stąpił boso
Gdzie na gadzinę podłą, lub podlejszą duszę.
Toż jeśli wam któremu droga, jako tuszę,
Wypadnie w świat daleki dla narodu sprawy,
Pamiętajcie co mówię: Dobrym Bóg łaskawy,
I sług swoich nie gubi, lecz je chętnie waży,
By świat wiedział na co się szlachetność odważy!“
1861.
Źródło: Poezye Mieczysława Romanowskiego, Mieczysław Romanowski, 1863.