W gęstej puszczy, przez jary, parowy,
Biegnie letni gronostaj piaskowy,
Szuka łupu, samotnie, odważnie.
To nie jary, to miejskie ulice —
Nie gronostaj, dziewczę śniadolice,
Kształt samiczy w sukni ciasnym jarzmie.
Dąży z celem, na przełaj i chytrze.
Choćby anioł zagrał jej na cytrze,
Nie przystanie, nie spojrzy, skupiona.
Łokciem bodzie przeszkody natrętne
I dysząca, z przyśpieszonym tętnem,
Sunie, głowę wtulając w ramiona.
Doświadczona w tajnikach Warszawy,
W lewo, prawo, patrzy na wystawy,
Dłoń zaciska z ciepłą, srebrną piątką.
Choćby żebrak padł jej płazem do nóg,
Nie daruje, nie odda nikomu,
Konsekwentna jak prawe zwierzątko.
Srebrny pieniądz — grzech czy praca krwawa?
Rzecz nie nasza. Jej sekret, jej sprawa.
Ten bieg naprzód, nie spacer to płochy!
Ostrym wzrokiem śledzi w okien głębi
Pary pończoch: cielistych, gołębich —
I kupuje. Zdobywa pończochy!
Zachłannością leśnej puszczy bliska,
Łup drapieżnie do piersi przyciska...
Wraca. Serce spełnieniem nasyca.
W górze błyszczą rozrzucone smugi
Chmur jedwabnych, migdałowych, długich,
Gwiazda z pończoch, pod lampą księżyca.