Wieją proporce, w oberżach niebiesko plączą dziewczęta,
tam każda Margerita jest aniołem, miłość jak wino słodka.
Kładąc jak fotografię oczy w zanadrze - smutek ściśnięty w szczękach
- wychodzili korsarze krokami chwiejnymi jak pokład.
Kołysały ich burze magnetycznie ciążąc do chmur,
a trwogi zielone spływały obok.
Wstawał, opadał i giął się ocean wezbranych gór,
gdy maszt czarny od lęku przebijał nagle obłok.
Im nie anioły w niebie, raje tamtych z lądu.
Burza nie piękna, ręce słabe jak ptaki na linach,
kiedy chwytały ich nagle smoki chmur i prądów
powikłanych w uprzęży wodorostów śliskich jak ślina.
To serc pęknięty żagiel przepuszczał przestrzeń i wył,
a niebo bez gwiazd głęboko śmiało się pełną piersią,
kiedy im - pękną nie pękną - wzrastały wrzody żył,
a wiatr uderzał rogami przerażeń i śmiercią.
Nie płacz, Marietto, Anno, nie płacz, Henrietto.
Bóg piratów ma ręce jak oni żylaste i czarną twarz,
jest admirałem z fajką, pije rum białych szkieletów
i miserere orkanów grał im, ach, jak im grał.
Czy znasz, kochana, ten kraj, gdzie słońce zachodzi zielono,
a puszcze ryb jak powietrze przez usta obrosłe glonami płyną?
To po biblijnych kataklizmach płoną
oczy pirackie przysypane śniegiem zielonym - głębiną.
listopad 1940 r.
KB