Czytamy szeroką przestrzeń
liczoną w głębokość spojrzeń
morza dalekie, obłe dźwięczą metalem światła
gdy nagle w horyzoncie przepuk linii dojrzę.
Z brzęczącej blachy morza wypełzną niedbale
powolne, gęste wyspy
obok przejdą bielą
ciepłym rozlewem ulic pierząc roje palem
słońce na białe ciepło w zębach osad mieląc.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W portach które pływają po wypukłym morzu
zmierzch w wieczornych gospodach pachnie cierpko winem
(przez łzy szyb słychać w dali przechodzące góry)
powoli oczy ciężkie jak skrzydła rozwinę:
mury wygrzane w słońcu - białe szorstkie koty.
Przeciągają wzdłuż winnic grzbiety skwaru - rtęcią
i morze się ugina drętwe ciepłym złotem
(pękają akordy barw zmierzchem zwilgając jak parą)
a kiedy błękit świtem wzejdzie w przestrzeń
miasto wyleje rzeką szeroką do morza.
Odpłynę wiotkim statkiem w szerokie ramiona
horyzont pęknie jak szklana obroża
pożegnają mnie ciszą gęstych drętwych zmierzchów
iluminacje światła jak ostatni pożar.
Aż strącony burzami z szorstkich liści palmy
zapędzony nocami w ślepy, cichy atol
wycharczę czarną perłę konający nurek
i błękit tylko
w zmierzchach wchłonie mnie jak zator...
I.39 r.