Chciałbym mieć kiedy jaki domek mały,
Domek przedmiejski, z wielkim dachem, biały.
Rosłyby rzędem na ulicy drzewa,
Lipy i brzozy, w których szczygieł śpiewa.
Rosłyby blisko, ażebym, okienko
Otwarłszy, liści mógł dostawać ręką,
Abym wiosenną zbudziwszy się nocą,
Słyszał, jak wróble ruchawc świegocą,
Aby mi słowik, gość rzadki i czczony,
Z wieczora w maju sypał szklanne tony.
I w sieni, na tle czerwonej kotary,
Stawiłbym odlew jakiej rzeźby starej,
Jakie florcnckie popiersie kobiety,
Lub Marię Pannę u św. Elżbiety
Andrzeja delia Robbia.
Żadnych gratów,
Chińszczyzn, figurek saskich... Dużo kwiatów,
Sztychów - i w ciemno obitym salonie,
Gdzie, jak z kadzielnic bladych, płyną wonie
Mistyczne z hiacyntów, jeden wielki
Obraz. Wieczorem ostatnie kropelki
Światła, gdy ciemność chłonie zorzę krasną,
Na zlocie ramy płoną i wnet gasną -
A przez tę ramę patrzy się w daleką
Jakąś krainę, gdzie błękitną rzeką,
Wśród wzgórz sinawych, ciche wody cieką.
Tam za kwiatami byłby jeszcze kątek,
Dla długich rozmów, marzeń i pamiątek.
Tam, w szczerych zwierzeń bezpowrotnej chwili,
Jak się płacząca wierzba do wód chyli,
Dusza w przezroczu duszy się przegląda,
I tam niczego serce nie pożąda,
Chyba muzyki. Więc gdy śnieg przytłumi
Gwar ulic, \\vicher po kominach szumi,
Ażeby trwogę rozpędzić i ciszę,
Niech kto położy ręce na klawisze
I niech popłynie, jak rzeka wezbrana
Łzami, do słów Heinego pieśń Schumanna,
Pieśń o wędrowcu, co lądy i morze
Przebiegł, a szczęścia napotkać nie może,
Chopina prelude siódmy, jaki zwinny
Menuet Haydna, lekki i dziecinny
Lub gdy niebiańskich ukojeń się szuka,
Aria z Rinalda i Orfeusz Glucka.
I dużo ciszy, pracy i spokoju...
Porozrzucane kartki po pokoju,
Na pólkach książki - najwięcej poetów -
Pod infoliami zaczętych sonetów
Trochę: najlepsze te, co się nie kończą,
Jedno warg rymem, gdy się cicho złączą...
Na ścianie jasnej dookoła wszyscy,
Którzy mi drodzy bywali i bliscy,
I choć ich dawno, dawno tutaj nie ma,
Wciąż błogosławią pracy mej oczyma.
I trochę wiary w siebie, trochę siły,
By móc obronić taki kątek miły,
Trochę nadziei i otuchy męskiej,
Że burze przejdą, że przetrwa się klęski.
I oczu jakich zaufanych dwoje,
Kobiecych oczu, jasnych jako zdroje,
Oczu, co lśnią się urocze - i moje,
I im świat więcej szarpie i zazdrości,
Tym więcej wiary mają i miłości.
Miłość, co dzieciom ziemi się uśmiecha,
Wszystkim, nie będzież nigdy dla mnie cicha?
Nim się pod grobu ciężki głaz położę,
Nigdyż spokoju nie mam zaznać, Boże?
Kiedy zielone morze się układa
W wieczór, mew szarych ciągną głośne stada
I w wielkim niebie, ponad wielką falą
Do swych ustroni śpieszą się i żalą,
Że im daleko, skarżąc się w swej mowie.
I jako huczna piana na ostrowie,
Rośnie mi smutek w godzinę powrotów,
Gdy ponad głową usłyszę szum lotów
A duch się pyta: do jakiego brzegu
Pójdzie poszukać, jak mewy, noclegu.