Na niebie gwiazdy. Las ciszą objęty
stoi milczący, ciemny i zaklęty,
ni jeden powiew wiatru go nie trąca.
U skraju lasu świecą oniemiałe
drzewa półjasne, błękitnawo białe,
zda się posągi drzew w blasku miesiąca.
Nad góry wschodzi powoli Syryusza
błękitna gwiazda. Martwota i głusza.
Suchemi liśćmi szemrzą tylko gaje
i szum strumienia w księżycu migota.
Za mną kapliczka z drewna... Zwolna wstaje
w mej piersi wielka, głęboka tęsknota...
Patrzę na leśną głuszę i ciemnicę,
na białych świerków posągi olbrzymie;
patrzę na wieczną świata tajemnicę,
którą na gwiazdach niemi aniołowie
dzierżą przykutą. Patrzę na to Imię,
co w sobie całą wszechistność zamyka,
na wszechmoc w jednem utajoną Słowie;
patrzę na wielką natury potęgę,
na mlecznej drogi niezmierzoną wstęgę
patrzę, jak cicho leśna ćma przemyka...
Słyszę, jak owad u nóg w trawie szepce
i jak wre ogień w czarnem wnętrzu ziemi;
jak Czas po globach niezliczonych depce
i w tajemnicę zstępuje bezdenną,
którą na gwiazdach aniołowie niemi
dzierżą przykutą... Pod ciszą kamienną
granitów; słucham, patrzę... Już jaśnieje
księżyc nad lasem i srebrem go rosi —
tęsknota moja dźwiga się, podnosi,
na cały przestwór świata olbrzymieje...
Pusto... Gaj prószy liściami suchemi
i blask księżyca lśni na świerków korze —
w taką noc rzekłeś przed wiekami Boże:
„Źle człowiekowi samemu na ziemi“.