Jechał wielkim, głbiącym oceanem
Długie, długie tygodnie,
Wielka burza przeszła orkanem,
Potem było już cicho i pogodnie.
Jechał wodą gęstą i głbiącą,
Aż do portu wesołego dobił.
Wyszedł na ziemię pachnącą gorąco:
"Co ja tu będę robił?"
Opadli go czarni chłopcy,
Krzycząc, że odniosą walizki,
Wszyscy byli jednakowo obcy,
Lecz ten, który wziął bagaż - był bliski.
Poszedł za nim, za tym jedynym,
Do białego hotelu,
Teraz był starego portiera synem,
Chciał zapłakać: "Ojcze i przyjacielu!"
Uśmiechała się ciemna służąca
I przewracała białkami,
Przyniosła - jak wszystkie - wodę,
I został sam z walizkami.
I pomyślał: "Żeby wrócić do domu,
Znów muszę jechać przez długie tygodnie,
Śród głbiąceo, strasznego ogromu,
Na którym smutno było i cudownie.
A wrócić muszę, muszę,
Bo kłamałem, że ojczyzną jest świat!
Ojczyzną jest to smutne podwórze,
Na którym nie byłem tyle lat!
Tam jest teraz zmierzch, deszcz, szarawy kwiecień,
Miotła w kącie moknie"...
I najsmutniejszy na świecie,
Stanął przy oknie.
Źródło: Słowa we krwi, Julian Tuwim, 1926. Pierwodruk: Wiadomości Literackie, r. 1924, nr 40-42 (40-42).