Podróż do miasteczka

Stary majster Maciéj, wyprawiał Janka, jedynaka swego z domu na naukę i robotę do miasteczka. Byłto człek doświadczony i rozumny, dobry mularz i dobra głowa, choć nic prócz rzemiosła swego nie umiał, ale świat znał i ludzi. Młody Janek był młody, — wszystko jest w tém jedném słowie; niecierpliwie słuchał przestróg ojca, miął czapkę którą w ręku trzymał, poprawiał na plecach tłomoczek, a pilno mu było w świat się puścić, który nań wesoło przez otwarte drzwi poglądał. Mularz stary prawił powoli nauki z doświadczenia wyssane: cóż kiedy szum nadziei nie dozwalał Jankowi usłyszéć i połowy przestróg starego. W uszach mu coś dzwoniło, śpiewało, dźwięczało pieśnią przyszłości.
 — Słuchajno, Janek, — mówił Maciéj biorąc go za rękę, bo postrzegł roztargnienie chłopca, — na drogę nie wiele ci daję, tak jak nic — nie mamy się czém dzielić w domu, Maciek zrobił, Maciek zjadł.... nie uzbierało się grosza na starość, ale Bóg nigdy głodem nie morzył i śpię spokojnie o jutro... I ty masz ręce, masz głowę, a nie trzeba ci dużo, bylebyś doszedł do miasta, poterminował trochę, chleb znajdziesz łatwo. Idąc Janku, zważaj mi dobrze, z daleka widać ot i ztąd krzyż na wieży kościelnéj, w niego utkwij oczy, i idź, i idź, a trafisz do miasta... Nie wiele się zatrzymuj dla spoczynku, oglądów, z nikim nie wdawaj się w rozmowy i znajomości, z drogi nie zbaczaj, czas drogi, przed wieczorem jednak przy twoich nogach można bezpiecznie być u celu. Chcę żebyś od Boga począł, to ci się poszczęści; nie wstępuj nigdzie, nie zaglądaj do karczmy, nie nocuj w gospodzie, ale wprost zdążaj do klasztoru... koło klasztoru muruje się kościół, tam najprzód przy majstrze Janie popracuj dla chwały Bożéj, nie będzie to czas stracony, i nauczysz się czegoś i nie rozhultaisz i pierwociny swe złożysz w ofierze Chrystusowi. Choć ojcowie nie płacą tylko pacierzem, a robotnicy u nich wszyscy dla miłości Bożéj pracują, nakarmią przecie, przytulą, będziesz miał dach i będziesz między swojemi, bo wszyscy co dla Boga pracują, są braćmi i jedną wielką rodziną. Tak począwszy rzemiosło, daléj cię już Opatrzność poprowadzi, nie wątpię. A no nie zapominaj dwóch rzeczy, idąc patrz na krzyż, abyś się nie obłąkał i z drogi wielkiéj nie schodź, a przyszedłszy do miasta, idź wprost do klasztoru nie zatrzymując się nigdzie...
 Ojciec mówił, syn słuchał, ale nogi mu drżały, tak mu się chciało samemu, wolnemu jak ptak wybiedz w świat, w głowie mu się marzyły dziwy, bo choć widział miasto zdaleka, nie był w niém nigdy, i nigdzie jeszcze nie puszczono go tak swobodnie na własny rozum i wolą.
 Nie zapaśno go ojciec wyprawił, ale było kilka groszy w węzełku, coś rzeczy w tłomoczku, rzemiosło umiał, o roboty było łacno, siły i zdrowia Bóg nie poskąpił, nadziei i ufności w przyszłość pełne były kieszenie.
 Stary nareszcie pocałował go w głowę, matka się rozpłakała, bracia stryjeczni, siostry cioteczne przyszli, obstąpili go i pouwieszali mu się na szyi, na wpół śmiejąc się, na wpół płacząc, a chłopak jeden co mu sięgał po ramię, chciwemi, błyszczącemi od zazdrości oczyma poglądał na szczęśliwego szepcząc: — Weź mnie z sobą. Janek upadłszy do nóg ojca, uściskawszy matkę, która go długo nie puszczała z objęcia, pocałowawszy braci, kij w rękę uchwycił, i przestąpił próg domowy z bijącém sercem.
 Na świecie było jak w raju! prześlicznie, słoneczno, wesoło — do koła kraj się roztaczał górzysty, pełen wiosek, zagród, pełen drzew i zieleni, przezeń biegły mruczące rzeczułki, ciemniały szumiące gaje, a kędyś na widnokręgu w sinéj dali... ciemniała wieżyca kościelna, bielały mury miasta.
 Zdawało się jakby umyślnie na powitanie wędrowca wszystko wystroiło się, odświeżyło, umaiło i oblało wonią...
 Odwrócił się — rodzice płacząc stali na progu, przed nim świat się uśmiechał. Skłonił się raz jeszcze siwym głowom ojca i matki, i poszedł.
 Nigdy jeszcze nie biegł tak skoro, nigdy nie było mu tak lekko, dobrze i wesoło, szeroka droga wiodła jak zajrzéć aż do miasta, nią iść ojciec i ostrożność kazała, ale miasto widać było, któżby chciał niewolniczo wlec się pyłem i kolejami starego gościńca, kiedy tyle zielonych dróżynek, cieniem, wzgórzami, gajami, brzegami strumieni, ku temu samemu zdawały się prowadzić celowi?... Chatka już mu była z oczów zniknęła, dym tylko z po za wzgórza z jéj komina ku Niebu się wznosił...
 — Ojciec nadto o mnie bojaźliwy — rzekł do siebie Janek — czyż to ja do miasta nie trafię, choćbym i gościniec porzucił?? A tu pali, pył... gorąco... i nudno iść tą w sznur wyciągniętą drogą.
 Zwolnił kroku, puszczając się boczną ścieżyną, bo musiał nad sobą pomyśléć i zaczynał robotę od budowania przyszłości; ale co krok odrywały go nowe obrazy. Wabił skład drzew zielonych, świeciły kryształowe wody stawów, bawiły widoki wioski, chatek białych i ludzi.
 — Nie ma się czego tak śpieszyć, rzekł do siebie, stanę jeszcze bardzo w porę... iść nie tak daleko, ojciec stary... darmo się obawia, on troszeczkę gdéra i bojaźliwy...
 Ścieżką spuścił się z pagórka, przeszedł kładkę na ruczaju... Nad nim właśnie na kamieniu stało dziewczę i chusty prało... Piękne dziewczę, lat piętnaście, złote kosy do stóp, sine oczy jak niezabudki i różowe usta, gdyby otwarty kwiatek, a po nich lata jak ptaszek piosenka. Na niéj koszulka jak śnieg biała i pas jak krew czerwony, ale kibić... objąłbyś ją pierścionkiem aż strach żeby się nie złamała... Podróżny ledwie ją zobaczył, przypomniał sobie zaraz, że nie zawadziłoby popytać o drogę...
 — Dzieweczko malinko, rzekł spierając się na poręczy kładki i pożerając ją oczyma... a którędy to do miasta?
 — Do miasta? z figlarnym śmieszkiem odpowiedziała śliczna dzieweczka... przed siebie, przed siebie, na prawo, potém w lewo, krętu w prawo, trochę wprost i traficie...
 — A nie ma drogi błędnéj?
 — O są! i wiele! a czemużeście nie szli gościńcem, kiedy dróg nie wiecie.
 — Bo mi tędy weseléj i chłodniéj... A daleko? zapytał usiłując przedłużyć rozmowę...
 — A! mówią że daleko... alem ja tam nie była... matunia to chodzą co niedziela...
 — Jakto? nie byłaś w mieście?
 — Nie byłam i nie ciekawam, odpowiedziała dziewczyna powoli składając poprane chusty. Ot nasza chata w pasiece... ot nasz ogródek jabłoni; ot mój strumyk z kwiatkami, ot studeńka gdzie krowy i kozy poję, ot pólko i stożek.. a na co mnie miasto?
 — Jak ci na imię dzieweczko? rzekł przybliżając się chłopiec.
 — Imię, a na co wam imię moje? zawołała śmiejąc się i patrząc mu w oczy, wołać mnie nie będziecie...
 — Kto to wie!
 — Nie znamy się! idźcie swoją drogą!
 To rzekłszy dźwignęła chusty, ale czegoś jéj udźwignąć je było ciężko. Janek grzecznie się znalazł i sam je pochwycił.
 — Ot ja ci je zaniosę... rzekł ochotnie...
 — A matunia? szepnęła dziewczyna. Nuż ją w chacie znajdziemy.
 Ale nie, dodała po namyśle... poszła z kilką na grzyby...
 Było to niby pozwolenie, Janek dwa razy sobie mówić nie dał i ciężar dźwignąwszy cały, poszedł ścieżką po drodze...
 Ale szli powoli... powoli i patrzeli sobie w oczy, uśmiechali się do siebie, szeptali, zdaje się nawet, że się ścisnęli za ręce... a czas ubiegał, ubiegał... Nareszcie pokazał się płotek, wrotka, chatka, podwórko... dziewczę się obejrzało i westchnęło, Janek radby był iść z nią daléj... na progu kazała mu złożyć chusty i żywo poczęła je znosić do izby... Ale jedno drugiemu podawało, a co się naśmieli, co się nażartowali!! Ostatni już węzełek zaniosła dziewczyna i Janek miał próg za nią przestąpić, gdy nagle drzwi się żywo zatrzasły, śmieszek dał się słyszéć z sieni, a chłopiec osłupiały z podziwem pozostał przed progiem... Nie wiedział co począć z sobą, gdy maleńkie okienko odsunęło się trochę, piękna główka przez nie wyjrzała i głosek figlarny zawołał.
 — Późno wam będzie do miasta, bywajcie zdrowi!..
 Dopiero sobie Janek drogę przypomniał, westchnął u zamkniętéj szybki, zawrócił się i poszedł ze zwieszoną głową.
 A tuż i chmura niewiedziéć skąd ukazała się na niebie, zagrzmiało, zaszumiało, i deszcz lać począł jak z wiadra... Janek pędził żeby się gdzie przychować i o drodze zapomniał...
 Leciał, leciał w prawo, w lewo, zakrywając się połami, nareszcie dopadł stogu siana na łące i przysiadł pod nim deszcz przeczekać... Wiatr téż prędko przeniósł burzę, deszczysko poszło daléj z piorunami, a chłopiec obmokły, trochę smutny, nie patrząc kierunku, w dalszą się puścił wędrówkę.
 Ścieżka zupełnie mu z pod nóg znikła, znaleść już jéj nie umiał, przypomniał sobie, że wieżycą kościoła kierować się był powinien, ale jéj z dolin w które zszedł nie było widać.
 Chciał spojrzéć na słońce, chmury je zjadły, ani się domyśléć z któréj strony świeci... na los więc przyspieszył kroku, aby daléj, aby daléj.
 — A! przeklęta dziewczyna! mówił w duchu, wszystko to cierpię z jéj przyczyny, bodajbym jéj nigdy nie spotkał.
 Przyszedł rozum po niewczasie.
 Jakoś z dolin powoli wydrapał się na wzgórza i dostał do lasu, a tuż i słońce zza obłoków wyskoczyło i świat się znowu rozśmiał w jego promieniach.
 W lesie, patrzy, stary jakiś drwal łupie kłodę nieopodal na łuczywo... niepocieszna to jakaś figura, brak mu było jednego oka, które gdzieś zgubił po drodze, koszula na nim zasmolona, siermiężka jak przetak, a z pod zawisłéj powieki, jedyna źrenica złém mu jakiemś szyderstwem patrzała... Są takie jakieś niepoczciwe czasem twarze na świecie, że w nich licho siedzi niepojęte, boisz się ich a ciągną cię... dreszcz cię przejmuje na ich widok, a przykro ci je minąć, nie zbliżywszy się do tego straszydła.
 Stary drwal właśnie miał cóś takiego w djabelskiéj swéj twarzy. Jak tylko ujrzał młokosa z tłomoczkiem na plecach, z kijem w ręku, błądzącego po lesie, przestał ciupać, podniósł głowę, pokiwał nią i odezwał się spluwając:
 — Hę! staruszku szanowny... a dokąd to Pan Bóg prowadzi.
 — Do miasteczka!
 — Ho! ho! ho! do miasteczka, toście się dosyć zbili z drogi, myślałem że z niego idziecie.
 — Jakto? doprawdy? rzekł niespokojnie, zatrzymując się Janek.
 — W saméj istocie, ale to nic, jeno się weźmiecie przez ten oto las i manowcem na lewo, a drużyna sama do gościńca wyprowadzi... chłodem, cieniem i bardzo przyjemną okolicą, sześć karczem jedna po drugiéj mijać będziecie.
 Chłopiec zatrzymał się, drwal przystąpił do niego i jął mu się przypatrywać.
 — A skądże to?
 — Od tatka Macieja...
 Drwal znowu głową pokręcił. — Rozumiem, pewno na zarobek do miasta...
 — Na robotę, na naukę...
 Drwal coraz się przybliżał i serdecznił i przymilał.
 — A toś się musiał zmęczyć chłopczyku kochany... aż mi cię żal.
 Ot siądź spocząć na kłodzie, do miasteczka jeszcze pora! i jak pora... ja ci krótszą pokażę drogę, wyprowadzę cię tam, zobaczysz serce moje. Chłopak téż rad, że go stary hołubi, uśmiechnął mu się po same serce, przyjął wezwanie i usiadł z nim razem na kłodzie starego dębu... Drwal się w niego uporczywie wpatrywał, jakby go chciał na wskróś przeszyć.
 — Do miasteczka! hm! powtarzał — do miasteczka! to! to! i takiego młodego samego cię puścili.
 — Ale bom ja stateczny, rzekł Janek z pewną dumą.
 — Zapewnie, a taki to niezbyt oględnie.. ot, żebyś gdzie i na złych ludzi natrafił, mogliby jak nic krzywdę ci zrobić jaką.
 — Jakążby mi krzywdę zrobili?
 — Mogliby cię obedrzéć nieboraku...
 Janek ruszył ramionami i rzekł śmiejąc się przysłowiem:
 — Goły się rozboju nie boi...
 Drwal z ukosa spojrzał na tłomoczek.
 — Choć rodzice ubodzy, ależ taki jedynaka wyprawiając, musieli mu cóś dać na drogę.
 — Maluczko.
 — Maluczko mówisz — proszę! aż mi cię żal, a to może nie masz nic... z czém począć, to bieda!
 I począł bardzo cmokać i dziwować się.
 — A pokażże no mi — rzekł nagle, — co masz, może ja co na to poradzę.. Janek począł najprzód wyliczać.
 — Dwie koszule nowe, no! kurtka od święta, buty pierwszy raz przyszyte... a jakie cholewy! kamizola! aj jaka kamizola! jakie z boków kieszenie i guzy! no?. Kielnia, łokieć, waga... a i książka od nabożeństwa,.. i różne drobnostki.
 Gdy on to mówił, a drwal kiwał niedowierzając głową, Janek zsunął z bark tłomoczek, rozpiął go, i nuż wyciągać, chwalić się, pokazywać.
 Mało tam było, ubogo, ale i na to oko drwala niepoczciwie się zaiskrzyło, począł cmokać i dziwnie się wpatrywać.
 — Piękne masz rzeczy! wcale piękne masz rzeczy! — rzekł ochrzypłym głosem, jakby go w gardle paliło.
 Chłopiec już chciał wdziać tłumoczek na ramiona, gdy drwal przytrzymał go uśmiechając się za rękę.
 — Jakiżeś niedoświadczony, — rzekł zaczynając śmiać się coraz głośniéj, — na cóż to darmo dźwigać siedząc, to cię ramiona zabolą; włożysz gdy iść będziesz, odpocznij, zobaczysz, że ci tak lżéj będzie.
 Jankowi rada dosyć przypadła do smaku, siadł odsunąwszy tłomoczek, a drwal go wciąż wypytywał.
 Burza przeszła... słońce znowu świeciło i paliło, a choć w cieniu pod drzewem, dogrzewał upał letni... Drwal po spalonych wargach przesuwał suchym językiem.
 — Niechce ci się pić? — spytał.
 — O! i jak!
 — Czekajże! napijże się na drogę, to cię orzeźwi... ot tu.. o pięć kroków jest źródełko, a przy niém pobożna dusza zawiesiła czerpak drewniany... ot, ot! tam za tym dębem... nie widzisz?
 — Coś tam widzę... jakby kłodę.
 — To zrąb... idź, idź! ruszaj się, bo czas w drogę.
 Tłomoczka brać nie chciał Janek, spojrzał nań przecie jakoś niespokojnie.
 — O! jakiś ty głupi, — rzekł śmiejąc się stary drwal, — czego się boisz? idź! idź! taż ja ci popilnuję.
 Janek poszedł zawstydziwszy się złéj myśli.
 Szuka krynicy, szuka, doły są, ale wody w nich nie ma, w jednym błoto; w drugim kałuża pokryta pleśnią zieloną... ani studni, ani czerpaka. Długo się kręcił, zaszedł daleko, nareście biegiem powrócił do kłody, ale drwala ani znaku.
 Dopiero obejrzawszy się w około, poznał, że źle zrobił nie słuchając ojca, nie idąc traktem, wdając się w rozmowy niepotrzebne i znajomości podejrzane... Spuścił głowę, łza mu się zakręciła w oku, nietyle po kielni i wadze, co po kamizoli sinéj z żółtemi guzami... ale dzień upływał, złodziéj licho wie gdzie uciekł, Janek wskazaną drożyną szybko się puścił ku miasteczku...
 Jakoś choć z sercem uciśnioném, ale z parą groszy pozostałych w kieszeniach i kromką chleba, więc nie całkiem goły, przebił się przez las, na wzgórze, patrzy... gwałt! miasto... jakby uciekło! ledwie widać, tak daleko! Ale krzyż kościoła błyszczy w zachodnim blasku na chmurze wieczornéj... Nie pytając już drogi, popędził biedaczysko, ale bez tłomoka ciężéj mu było niż z nim!
 Szedł bez ścieżki i bez drożyny, gdzie oczy niosły, a coraz się ściemniało, a tu rowy, a tu płoty, a tu wzgórza, doliny, krzaki i grzęzawice co chwila wstrzymywały, a czas ubiegał, a noc się zbliżała. Zadyszany, zgryziony, przeklinając dolę swoję, i powoli na barki losu składane głupstwa, które sam porobił, Janek jakoś się dobił do gościńca i począł już bezpieczniéj przybliżać do miasta, pewien że w niém choć nocą stanie.
 Teraz sama mu się droga wskazywała... pełno na niéj ludu wracającego z targowicy, pełno pieszych i wozów, a gwaru, a wesela, a bitwy, a kłótni... Szczęściem nie było czasu przysłuchiwać się i przypatrywać temu wszystkiemu.. A że w ogóle ludzi wesołych było więcéj niż trzeźwych, ich dobra myśl w serce się Janka przelała, i począł dodając fantazyi kłamać przed sobą.
 — Po co mi dwie koszul było?.. a tak mi ciążył ten paskudny tłomoczek! mam jednę na plecach, to dosyć! jak się zbrucze, przepiorę ją kąpiąc się w Sobotę w strumieniu... Kamizola! no! kamizola była nie brzydka i pokaźna! oj téj to mi żal, ale to na wieś dobre nie do miasta, zarobię, to se frak sprawię stary... kielnia była zupełnie nic potem, wygięta, wyszmulana jak blaszka... waga to głupstwo... lada kamień i sznurek to i waga... kurta z ojcowskiéj była przerobioną i na jednym łokciu łatana... nie do koloru. Tylko mi książki matusinéj bardzo żal... o! żal! ale taka była stara!
 Westchnął za nią, ale gwar go zadurzył i o stracie zapomniał.
 Już téż choć dobrym zmrokiem, a zbliżył się do bram miasta.
 W bramie stali celnicy, ale koło chłopaka nie było czego patrzéć, śmiejąc się pomacali go po kieszeniach, i coś groszaków z nich wyjęli, potem zaczęli zeń drwić, że idzie z próżnemi rękoma i niby go puścić nie chcieli, nareszcie gdy się zafrasował, odbiegli do innego, a on wszedł w ulicę..
 Aż tu, jak wnijdzie w ulicę, w tém hałas, tartas, szum, huk, między przechodzących i przejeżdżających, biedny Janek głowę stracił, gębę otworzył i stanął. Chciał przed wszystkiemi czapkę zdejmować... ani sposobu tyle ich tam było... i zhardział, tylko ją na bakier posadziwszy daléj.
 Ten i ów go popchnął, popchnął i on także... ale co krok to staje... gapi się. Kilku chłopaków otoczyli go i nuż zeń przedrwiwać.
 Dopiero Janek opatrzył się że żartują, gdy go błotem orzucali... Wieżę kościoła widać daleko, ale na nią nie patrzy i idzie daléj coraz śmieléj.
 Na rogu ulicy trafiła się szejne katarynka, a na niéj małpa w czerwonym kaftaniku... Janek w ręce plasnął... koło widzów okrążało żydka, który to cudo pokazywał, a gdy instrument zagrał kozaka, gdy małpa zeskoczywszy ze skrzynki, krygi, skoki i miny poczęła... nie było się sposobu oderwać. Reprezentacyja trwała dosyć długo, żyd grał a małpa tańcowała, ludzie się śmieli i wszystko było dobrze, aż nareszcie i żyd i małpa się zmęczyła, szejne katarynka wydała jęk przeciągły... ten i ów przewidując nieprzyjemną apostrofę poczynał się wynosić; żeby się od składki wywinąć, udając przechodzącego tylko. Kilku bliższych rzucili po groszaku. Janek jak wkuty pozostał, małpa bowiem język mu pokazała przekrzywiając głowę i to go niesłychanie bawiło... Stoi, stoi, jedną razą żydek się obejrzał pozbierawszy grosze i wprost skoczył na niego.
 — Nu! a patrzał wać?
 — Albo to oczów nie mam? ofuknął Janek.
 — A słuchał wać?
 — Albo to ja nie mam uszów? oburzył się chłopiec.
 — Nu! to zapłać! to zapłać!
 — Jakto zapłać! co to! zapłać!
 — Nu! on tego nie rozumie!
 — A tyluż tu było co nie płacili.
 — Ty za nich i za siebie zapłacisz! — krzyknął żyd w złości.
 Janek się obruszył, żyd go za kołnierz i począł krzyczéć coraz głośniéj.
 — Gwałt! złodziéj! gwałt! złodziéj! A tym czasem nuż go okładać pięściami, małpa widząc to siadła mu na kark, gorliwie naśladując swojego nauczyciela... poczęli go grzmocić we dwoje; Janek narobił wrzasku, ale głos jego tłumiło wołanie żydowskie: złodziéj, złodziéj!
 Nadbiegł po chwili ront, a widząc, że żyd wrzeszczy, że się Janek wyrywa, chwycił jegomości pod boki i nie opatrzył się chłopak, jak go do ciemnéj ciupy wsadzili.
 Nie mógł w początku zrozumiéć co to się takiego stało, oglądał się, wzdychał, płakał, aż postrzegł starego wąsacza, który paląc siedział na ławie i patrzał nań z dobrodusznym uśmiechem. Wzrok tego starego, jego fajka tak Jankowi nieszczęsnemu drwala przypomniały, że mu dreszcz poszedł po skórze... Ale ośmielił się raz drugi spojrzéć, i z pod wąsów sumiastych dostrzegł dobywającego się uśmiechu... wszakże tyle już miał znajomości świata i smutnie nabytego doświadczenia, że jeszcze nie dowierzał wąsom i fajce.
 Stary inwalid łagodnie nań wejrzawszy, począł rozpytywać łagodnie.
 — Za co to tu ciebie przyprowadzili? Coś ty zrobił?
 Janek się rozpłakał, nie chciał już nic mowić, ale wkońcu od A do Z wyspowiadał mu się z całego dnia. Inwalid począł głową kiwać i cmokać, co znowu przypominając drwala, przestraszyło młokosa... nic nie powiedział, fajkę wydmuchnął i wyszedł drzwi zatrzasnąwszy.
 W kwadrans wszedł ze starym wąsaczem jakiś poważny mężczyzna w okularach... obejrzał Janka, obmacał, usta wydął, oczy zmrużył, plunął i wypchnął go, w kark mu własną dając ręką, na ulicę.
 Janek jeszcze z osłupienia, w które go to dziwne z nim postępowanie wprawiło, nie wyszedł, gdy znowu się ujrzał we wrzątku i gwarze ulicznym. Chciał już wprost iść do kościoła, ale wieży jego za łzami dostrzedz nie mógł.
 — Ha, pomyślał sobie, pójdę daléj to trafię. I znów posunął się powoli ku środkowi miasta. Ledwie uszedł dziesięć kroków, wielkie światło uderzyło go w oczy, budynek jakiś ogromny stał na drodze, ale oświecony jakby kawałek dnia na noc sobie schowali; dwóch jakichś ichmościów stali na koniach i drzwi pilnowali, — w podwórzu pełno było osobliwszych powozów, a co ludzi! co ludu! Janek musiał stanąć żeby się choć trochę przypatrzéć. Niepodobna się było nie zagapić, bo takiego widoku w życiu jeszcze nie spotkał. Najprzód ci ludzie których widział wchodzących, wychodzących, wsiadających i wysiadających z powozów, te panie i dzieci nawet i ci co im usługiwali, i ci co ich wieźli, były to całkiem inne stworzenia, niż te co pod imieniem ludzi nawykł był Janek widziéć na wsi. Co za suknia, pełno złota i purpury! Co za twarze, rzekłbyś malowane, tak świeżuchne, a konie jak lalki... a psy nawet, takie zgrabne i eleganty, wszyscy czupurni, wytworni, uśmiechnięci, weseli, serdeczni i dziwnie piękni. Nawet głosy z ich ust wychodzące miękkie były, słodkie, jak jedwab z ust się ciągnęły pasemkami błyszczącemi, a Janek słuchał tylko ich muzyki, bo zrozumiéć nie mógł; język to był tego świata, inny wcale od naszego. Janek znowu głowę stracił, ani sposobu pójść daléj.
 — Niech no to się przesunie, to i pójdę — mówił do siebie — ale tłum jeszcze się powiększał co chwila, a tak wesoło było patrzéć na tych ludzi prześlicznych, wesołych, uśmiechniętych, grzecznych, dobrych i poczciwych. Jankowi raz się zdało, że jedna z tych pań miała łzę na oku, ale to był brylant co świecił przy jéj twarzy; zdawało mu się znów, że ujrzał gniew w brwi jakiegoś jegomości, ale to był cień od pukla włosów co marsa udawał. Zresztą wszyscy oni mieli jak się okazało, dwie podobno miny i dwa głosy — między sobą byli jak anioły, ale dla sług i tłumu przybierali inną postać, mowę i wejrzenie. Sam tego Janek doświadczył, bo z uśmiechów i twarzy wnosząc o sercach, wyciągnął rękę choć ze wstydem i chciał opowiadając swoję historyją prosić o wspomożenie jakiejś ślicznéj kobieciny w lokach blond, z oczyma jak niebo modremi... ale ta ofuknęła go groźno... Ktoś w téj chwili popchnął, trzeci poprawił i Janek na kułakach wysadzony znalazł się za owém czarodziejskiem kołem świateł i wesela, wśród ciemności i pustyni.
 Jak sen przeszło widzenie, znowu iść musiał daléj.
 Ktoby pomyślał że Janek widząc noc nadchodzącą, nabrał rozumu i spieszył za radą ojca do klasztoru, może i miał ochotę to uczynić, ale w tym gwarze zdurzył się i wmawiał w siebie, że kiedy tylu ludzi nie śpi, noc być jeszcze nie może, tylko się tak sobie ociemniało. Idzie więc znowu ulicą, ale wzdychając za owym światem, którego ujrzał był trochę, a z którego tak rychło go wygnano.
 Idzie, idzie, idzie, idzie, co krok cuda... Tam w powietrzu pali się lampa, niewiedzieć jaką zawieszona sztuką; stanął opatrzéć jak to tam wsi, zaczepił się znowu, koń go potrącił, zabolało, ustąpił... Tam znowu ujrzał przy jasnych jakichś, białych, świecących kulach, jakby księżyce w pełni wyglądających, a nic do łojowych świéc nie podobnych... dziwny sklep jakiś, w sklepi! cuda! Janek się do drzwi zbliżył i stanął jak wryty. Liczy w głowie ile to wszystko kosztować może, choć ceny tych rzeczy nie wie, zaczyna marzyć coby sobie kupił gdyby miał pieniądze. Widząc tam jakieś cacka, pasy, wstęgi, materye, szkiełka, złote sprzęty, dziwne narzędzia, królewskie suknie... a Janek zaczyna rozumować jak to być może żeby ojciec jego i matka i on i cała wioska żyli tak długo i obchodzili się bez tego wszystkiego?? Do czego służyć mogą rzeczy, bez których połowa świata żyje i za niemi nie tęskni? Na rozwiązanie tego głębokiego zadania Jankowi brakło zasady, a szukając jéj, tak się zamyślił, że ani postrzegł jak kupczyk wylewający szklankę brudnéj wody, w twarz mu nią chlusnął i na suknie. Krzyknął i co tchu uciekał od tego djabelskiego sklepu.
 Tyle go już przykrych wypadków spotkało, że począł płakać nad sobą serdecznie, siadł na kamieniu i szlocha, a ludzie idą i idą.
 — Gdyby to tak u nas — pomyślał — o mój Boże! takiby się ktoś zapytał, czego ja płaczę i nakarmił i pocieszył!
 Wtém głos się dał słyszéć:
 — Czego dudku siedzisz na drodze i płaczesz... poszedłbyś gdzie w kąt.
 W strachu, nie oglądając się, Janek chciał już uciekać, gdy go za rękę schwytano, stał przed nim z laską, wielki, gruby jak wół mężczyzna, i dłubiąc w zębach patrzał mu w oczy.
 — No! gadajno! — nalegał.
 Janek łzy połykał, ale po chwili gdy mu się język ustatkował, i myśli pozbierał do kupy, nuż prawić całą historyją tego dnia nieszczęsnego. Stary śmiał się w głos, brał za boki, słuchał, rozpytywał i zachodził ze śmiechu.
 — A to przedziwnie, — wołał — a to wyśmienicie! nieoszacowany!
 Nie mógł Janek zrozumiéć co w tém wszystkiém było przedziwnego i wyśmienitego, ale nie miał grubemu za złe jego wesołości, bo po skończonéj historyi, dobył z kieszeni złotówkę, dał mu ją i świszcząc poszedł w swoję drogę.
 Piérwszy to raz coś go spotkało dobrego, piérwszy raz choć połajawszy i naśmiawszy się, ktoś się przecie nad nim użalił; Janek jako raźne chłopię, nabrał serca i dalejże poświstując sobie, wziąwszy się w boki.
 Kościoła nie widać, ale o trzy kroki, stoi w progu drzwi otwartych, dziewczyna! taka bestyja śliczna, że od niéj nie oderwać oczów... wcale trochę podobna do téj co to zrana zatrzymała go przy strumieniu, gdzie! sto tysięcy razy piękniejsza, liczko gdyby alabaster, policzki jak róże kwitnące, oczy jak u cyganki czarne, a uśmiech... choć za nią w piekło! A jak ubrana! suknia czerwona, pas złoty!.. we włosach świecą się kamyki, gdyby krople rosy na kwiatku... Janek aż czapkę zdjął przed nią, popatrzał, westchnął, chciał iść daléj, ale się ona rozśmiała i wstrzymała go słowem:
 — Dobry wieczór ładny chłopaku!
 — Co to jest i zna mnie widzę! — rzekł sobie Janek i począł zbliżywszy się przypatrywać jéj, zdaje się jakby ją już gdzieś widział we śnie czy na jawie, ale przypomniéć nie umie, a ta mu ząbki wyszczerza, że dałbyś się zjeść niemi. — Chłopak szuka słowa na odpowiedź, a co mu przyjdzie na koniec języka, to się zawstydzi i połknie.
 — Dobry wieczór — powtórzyła dziewczyna. — Czegoś ty płakał? Co to ci ten pan dawał? zapytała uśmiechając się znowu przez białe ząbki, cedząc uśmiech, jak przez sitko...
 Janek wciąż chciał, a nie mógł odpowiedziéć, dziewczę piosenkę zanuciło, a główką kiwało, i nóżką tupało, chciał iść daléj, ale czuł jakby go na sznurku trzymała.
 Czarownica dziewczyna! Zdaje się stoi umyślnie żeby kusić nieboraka, to nóżki koniec wysunie, to rączkę po łokieć pokaże z szerokiego rękawa, to szyjkę wyciągnie, to westchnie żeby pierś rozkołysać... Szatan nie niewiasta! Oparła się o drzwi od niechcenia, śpiewa i jaką piosenkę!
Chłopcze jabłuszko — chłopcze kochanie...
Czego łzy w oczach ci stoją?
Uśmiech to dla ust twoich ubranie.
Nie płacz... twoją... będę twoją!!!
 Wyraźnie jakby do niego! Janek już tylko myśli jakby to tu się zbliżyć, i ani się spostrzegł jak dotknął jéj ręki, jak go dłoń jéj palić zaczęła, jak się przysunął do drzwi, jak przychylił ku ustom... uczuł oddech różany, atmosferę szału... utonął w czarnych oczach, słuch, przytomność, pamięć stracił i sobą być przestał, a stał się nią tylko...
 Wtém stara sekutnica, baba czy djabeł, jak wypadnie z korytarzy, jak go tnie miotłą po głowie, dziewczyna krzyknęła i znikła, marzenie prysło, siniec i ból pozostał... drzwi się przed nosem jego zatrzasły... a w ostatku... co gorsza, gdzieś mu złotówki z kieszeni nie stało!
 — A! pomyślał Janek — kiedy tak, znamże ja was teraz, pójdę już prosto do klasztoru do kuma Jana, bylem tylko znalazł drogę... ale gdzie droga?
 W cztery strony świata, cztery idą ulice, cztery wiatry świszczą, cztery widać kościoły, cztery światy... znajdźże tu drogę kiedyś mądry... Janek się w głowę poskrobał.
 — Ot tobie podróżować po nocy.
 Szedł ulicą żebrak stary z lirą, zgarbiony, o kiju, broda po pas, torby po kolana, łeb łysy jak dynia, ale oko zmrużone powiedziałbyś jak u tego drwala, dreszcz przejął chłopca, przecież jak miał pana pytać, wolał swojaka ubogiego i zbliżywszy się grzecznie rzecze:
 — Mój ojcze, kędy to droga do kościoła, co to go murują.
 — A ot, prosto — rzekł stary i poszedł.
 Janek już ruszał, wtém nadszedł ktoś młody, śpiewający coś pod nosem, dosłyszał widać pytania i odpowiedzi, bo się odezwał.
 — Stary bajdurzy, zwyczajnie stary... co ma w głowie! ruszaj w lewo...
 Janek się zaciął, nadszedł trzeci.
 — Kpią z ciebie, idź w prawo mój kochany.
 Przystąpił czwarty i rzekł:
 — Czy nie widzisz, że już kościół minąłeś?
 Ani sposobu trafić — Janek ręce załamał i począł by był kląć gdyby nie płakał, aż piąty przystąpił, poważny, w peruce z koziéj wełny, z laską ogromną, w okularach potrójnych a taki prosty i twardy jakby go z drzewa wyciosał, wziął Janka za rękę.
 — Synku — rzekł, widzę drogi pytasz, a to niepoczciwe ludziska durzą cię i naśmiewają się z ciebie, co za serca nielitościwe, co za głowy puste! Powiedz no mnie gdzie iść chcesz, ja ci drogę rozpowiem. Najprzód czym źle dosłyszał? pytałeś do kościoła? po co do kościoła?
 — Na robotę...
 — Ot to znalazł zarobek! budują teatr, idź do teatru... budują Bursę, idź do Bursy... tam ci dobrze zapłacą... a u Bernardynów ledwie łyżkę strawy i krzyżyk na drogę.
 — Kiedy mi tam tatko przykazali!
 — Co tam tatko? albo to ty nie masz swojego rozumu.
 A popatrzawszy na chłopca, który czapkę w ręku obracał, począł się śmiać z politowaniem.
 — A no, no! chcesz do kościoła, — dodał prędko... bardzo dobrze, ruszajże, tak... w prawo, potém w lewo, w tył, naprzód, od siebie, za siebie, zawsze przed siebie —... i trafisz niezawodnie.
 Janek zagawronił się chcąc zrozumiéć co mu mówiono, a jegomość w pluderkach znikł z oczów, znowu tedy stoi i medytuje, a w głowie mu się przewraca.
 Po chwili jednakże poszedł wprost jak mu stary dziad wskazał, ale powoli się wlokąc, znużony, osowiały, niewiedząc co robić, nie myśląc co pocznie... tak się przywlókł do rynku.
 Na rynku dopiero pokusy! Cały dzień nic nie miał w gębie, a tu stosami... smażone kiełbasy, kartofle gorące, bułki, jabłka, śliwki, grzanki, czego dusza zapragnie. Przez nos wlatają zapachy do żołądka, głód odzywa się do brzucha, brzucho do kieszeni przemawia, a w kieszeni jak wymiótł, ani groszaka.
 Janek myśli sobie i choć patrzę... co to szkodzi i choć zawącham, toż nie grzech. Przy straganie na ławeczce siedziała opasła kobiécina, jak kufa na któréjby harbuz przykryty, czepkiem położył... robiła se pończochę i mruczała pacierze, była czerwona i opasła, jak gdyby dzień cały jadła... gdy się Janek począł zbliżać uśmiechnęła się, a ten się jéj ukłonił:
 — A noć proszę do mnie rzekła, proszę, chodź ino chłopaku. Janek bliżéj przystąpił... kiełbasy, bułki, jabłka! skarby! ani oczów ani nosa od nich nie oderwać, proszą się do gęby! Uśmiecha się chłopiec, i taki się zrobił grzeczny, że drugi raz się ukłonił; a przekupka do niego:
 — A no! nie ceremonjujże się jak suczka na przewozie, a chcesz czego, to bierz...
 — Mogę? zapytał Janek zdziwiony.
 — Po kiegożby to djabła stało? zawołała baba; ot to fryc: gdzieś ze wsi!
 Janek począł mędrować, żeby się przekonać jakby to być mogło, żeby tu darmo jeść dawali i z pomocą żołądka, który argumentów dostarczał, jak jął rozumować, tak doszedł, że wielkie, otyłe kobiéty, nie mogąc już jeść same, straciwszy apetyt, siadają na rynkach dla karmienia drugich i napawania się cudzą rozkoszą choć oczyma. Żołądek się przysięgał, że tak być musiało, rozum nie poprzestał, zostawując to na potém. Dosyć więc dyskretnie wziął Janek kiełbasę i schował do żołądka, wziął bułkę i posłał ją w pogoń za nią, zgryzł parę jabłek... poczém zdjąwszy czapkę z uśmiechem, zabierał się już odchodzić, gdy baba jak była gruba, tak krzyknąwszy ogromnie na całe miasto, zerwała się jak piórko i schwyciła go za czuprynę...
 — Stój łajdaku! a cóż to, płacić nie myślisz?
 To słowo mrozem Janka przejęło i rozum tu się odezwał:
 — A co? było mnie słuchać, nie tego głupiego żołądka.
 Zapłacić! czém tu było zapłacić!
 — Nie mam grosza, wyrzekł drżący... ale jejmość mnie zapraszałaś przecie?
 — A jeść to umiesz! a płacić to nie chcesz! nie masz grosza, to zdychaj z głodu, a cudzego nie rusz, psi synu!
 Były tam i inne piękne słowa, których Janek nie zrozumiał, ale za to kułaki mówiły do jego pojęcia jasno i dobitnie; trzy baby tłuste, jedna chuda, obracały go na wszystkie strony, tak że nie było sposobu się wywinąć, zdarły z niego świtkę i dopiero puściły w koszuli. Nieborak uciekł co tchu, paląc się ze wstydu.
 — Nie! rzekł do siebie z gniewem, nigdy rozumu miéć nie będę, ojcam nie słuchał, dobrze mi tak!
 W tém jakieś skrzypki zagrały i zadzwonił bębenek, ale to nic bębenek i skrzypki, patrzy Janek przez drzwi otwarte, izba ogromna, do koła flasze: żółte, czerwone, białe, tłuste i chude, jedne z szyją jak żurawia, drugie brzuchate jak wieprze; gąsiory, tylko im czubki i pasy ponakładać, podobniusieńkie do starego wójta, bańki przypominające starą Lejbowę, kieliszki, kwarty... a!! Czego tam nie było w pośrodku taniec zawzięty...
 Tańcowali, ale jak! rzekłbyś że ich djabeł opętał, tak się nosili po karczmisku z końca w koniec wiatrem gnali, dziewczęta leżąc na barkach chłopców, chłopcy z niemi usta w usta, ręka w rękę... hu ha! hu ha!.
 — A! daj go katu! — zawołał Janek to nie tak jak u nas w karczmie u Lejbowéj — dziewczęta inne i muzyka i taniec nie taki. Wszedł tylko na próg i spiął się na palce, ktoś go popchnął i znalazł się we środku...
 W tém zbliża się do niego niczego Jegomość, w koszuli i kamizoli, w czapce na ucho, wąs do góry, nos jakby go karmazynem wyszywał, pyski mu się śmieją, a oczy błyszczą, i ni z tego ni z owego cmok w zęby Janka...
 — Co u licha? czy kum, czy znajomy?
 A ten go plusg z drugiéj strony.
 Janek do czapki bo był grzeczny z natury...
 Ten mu w rękę, tka kieliszek nalany i pachnący jak kadzidło, a świeci się w nim trunek jak kamień u pierścienia.
 Przypomniał chłopak radę ojca żeby trunku unikał, ale jak tu wszedłszy wysunąć się z karczmy?
 — Rybko kochanie, pij... jak mi co dobrego życzysz, jak ci miły stary Grzegorz Łada... sto lat nam żyć i pić, a żonkę i dzieci niech djabli biorą!! ha ha!
 — Ale panie Grzegorzu!
 — Co tam panie Grzegorzu! pij cymbale, tupnął nogą hulaka, albo nie... Janek się jeszcze zżymał i chciał wymawiać, a ten go pięścią w bok.
 — Pij młokosiu, bo ci łeb rozwalę!
 — Gwałt, pomyślał Janek, nie ma rady; trunek więc pochwycił i jednym toastem wychylił, Grzegorz go pocałował, poślinił i poszedł.
 Szatan musiał tam coś napuścić do tego trunku, Janek od niego jakby ożył, przeciera oczy... co to takiego, świat inny, niby dzień, niby Niedziela czy święto, czegoś wesoło, aż się chce śpiewać, gdyby inne serce w piersi mu wsadził, istotnie raźno! Co se przypomni goliznę, sińce, przypadki swoje, — to powtarza.
 — Pal djabli, jakoś to będzie!
 Dziewczęta się śmieją i żartują, karczma nawet tańcuje, belki na pułapie jakby je febra trzęsła, flaszki skaczą na ulicy, kieliszki na stole, a ludzie, nie ma co już i mówić. Janek sobie śpiewać począł i tupać, wziął się w boki, wyzwał by teraz na pojedynek półtory kopy przekupek i pół miasta w dodatku; wąsa kręci choć go nie ma, brzęka niby pieniędzmi w kieszeni, choć ani groszaka mu nie zostało — inny człowiek!
 — Ho! ho! rzekł, nie głupi tatko! że mi wódki zakazywał, a toć w kieliszku taka siedzi siła, że może bym go nie słuchał i swój miał rozum, gdybym był trunku skosztował... Tylko go w siebie wlać, wszystko jest: i rezon i siła i ochota i wesołość... a że łeb trocha boli, to dawniejsze sprawy... w tém dziewka go wzięła w tany, jak poszedł, jak wywinął, aż się gdzieś oboje oparli o drugą ścianę i mało szynku nie wywrócili... Huk! hałas! dziewczyna upadła; brat i narzeczony do Janka z pięściami...
 — Co to ty tu przyszedł robić breweryje, ty hołodrygo jakiś, co ci się koszula dziurami świéci!
 Janek w garść plunął i gotów do boju, a ci jak go poczęli grzmocić... ciepło się czegoś zrobiło na twarzy, kiedy się otrze, aż tu krew.. a tu go wziąwszy pod boki, wiodą do drzwi i za drzwi, i jak go pchnęli w ulicę, aż nosem zarył nieborak.
 Wstał jednak, otrząsł się i chciał powrócić do szynku, żeby wybić ich wszystkich jak pszczoły, ale gdzieś licho wzięło i drzwi i dom i światło, ciemniuteńko jak w garnku i cicho jak na cmentarzu.
 Odarty, potłuczony, skrwawiony, Janek nierychło oprzytomniał i przyszedł do siebie; jeszcze licho nadało, niewiedziéć skąd coś mu się takiego stało, jakby w nim jednym znalazło się dwóch ludzi — czy się kto zakradł?
 Obejrzał się, obmacał, jednym jeden, a we środku wyraźnie gada mu dwóch jakby na komedyi i tak się z sobą kłócą, że rady im nie dać. I jeden Janek i drugi Janek, a tak do siebie nie podobni, jak ranek do wieczora.
 — Słuchaj trutniu, mówi piérwszy, dobrze tobie tak — a byłoci ojca słuchać od początku, iść gościńcem prosto, nie zatrzymywać się, nie bałamucić, i wszedszy do miasta, uszy zatknąć i wprost do fabryki!
 — Jaki ty mądry! odpowiada drugi Janek, co ja temu winien? toż los, to trafunek, to dola.
 — Alboś to nie szukał guza, toś go znalazł!
 — Co pleciesz? Ja przecież nie mogłem iść w skwar gościńcem...
 — A dziewczyna?...
 — Sama mnie zaczepiła...
 — Nieprawda, tyś się przyczepił do niéj; a drwal? nie głupi ty byłeś?
 — On był zły, jam nie głupi...
 — A karczma? a przekupki?...
 — To oni winni nie ja! w oczy skaczą!..
 Drugi Janek począł się śmiać szydersko, kłótnia między niemi się wszczęła na nowo, i jakoś przecie po téj sprawie z dwóch skleił się jeden jak wprzódy.
 Miasto ciche było jak wymarłe, kilka lamp gasło kołysząc się w powietrzu, na niebie gwiaździstem świéciły niewygasłe lampy Boże, a na lazurze ciemnym, z prawéj strony ujrzał Janek wieżę i krzyż niedokończonego kościoła.
 Oprzytomniawszy podziękował Bogu, że mu wskazał drogę i poszedł...
 Teraz myśli sobie: trafię pewnie choć zapóźno trochę... byle brama nie była zamknięta.
 Idzie, idzie, z ulicy w ulicę, coraz puściéj, coraz ciszéj, a wieża przed nim rośnie, a dojść do niéj nie można, to w prawo, to w lewo, nie dobić się do niéj za murami, zwyczajnie po nocy, wzdycha i idzie znużony.
 Już mu i sił braknąć zaczyna.
 Nareszcie plac się wielki roztoczył przed nim, opasany murem do koła, w pośrodku stały podniesione prawie do dachu mury, a wieżyca sięgała już w obłoki i złoty krzyż na niéj zatknięty błyszczał w ciemności jakiemś światłem, które nie z ziemi, ale z niego samego bić się zdawało.
 Cisza była uroczysta... przyszedł do bramy, wielkie wrota dębowe stały zaparte ze środka, ale przy nich na koziéj łapce wisiał sznurek od dzwonka...
 Janek senny, znużony, zbolały, bo mu wszystkie teraz rany dojmować zaczynały, dziękując Bogu — zadzwonił.
 Szeroko rozległ się głos małego dzwonka, płaczliwy, jakby wzywający ratunku; ale nierychło ktoś się zbudził za wrotami, odsunął okienko i zapytał go ze środka:
 — Kto tam taki?
 — To ja!
 — Któż taki?
 — Janek mularczak, syn majstra Macieja... tatko mnie do was przysyła, do kuma Jana, abym z nim pracował na chwałę Bożą i chleb powszedni.
 — Tak późno? Maciéj mieszka w blizkiéj wiosce.
 — A! późno wyszedłem z domu, a tylem cierpiał po drodze... puśćcie mnie, puśćcie dla miłości Bożéj, krew leje się ze mnie, głowa pęka, łzy płyną... puśćcie dla miłości Boga, bo umrę na progu!
 Powoli furta się otwarła i staruszek z siwą brodą, z latarką, w sukni zakonnéj braciszka, wychylił czoło zdumione, spojrzał na młodego chłopca.
 — O mój wielki Boże! zawołał, co ci to jest? cały we krwi, cały w błocie, o téj porze!
 I ujął go w ręce silnie, a Janek ledwie na nich spoczął, przytomność i czucie utracił... omdlał na gościnnym progu...
 Mnich westchnął, spojrzy nań — o dziwo! przed chwilą młody — Janek miał już włosy siwe, broda mu po pas wyrosła, sześćdziesiąt lat leżało na pooraném czole...
 Starym przyszedł do pracy i modlitwy i upadł na progu!
 A któż z nas nie był tym Jankiem??
 Słuchajcie tatka Macieja!

Czytaj dalej: Zima - Józef Ignacy Kraszewski