Srebrno-zielone zboża na łanach wszechprzestrzennych
szumią w świetle księżyca jak umarła wieczność.
Jedziemy w noc lipcową księżycowo senni:
biały gościniec sunie w dal jak Droga Mleczna.
Z pod kopyt siwych klaczy wstaje pył leniwy,
czołgając się przy ziemi za lekkim pojazdem —
wiatr pędzi senne fale przez srebrzyste niwy —
na zmartwiałe źrenice prószą srebrne gwiazdy.
Niebo nad horyzontem drga senną powieką:
smugi letnich błyskawie zapala i gasi —
Jakże do gwiazd Twych, Boże, niezmiernie daleko —
i Tobie jak daleko do smutnych serc naszych!
Jak one błyskawice bezgłose w nas wstają
cienie wspomnień: srebrzyste księżycowe echa:
smutki dalekich spojrzeń w głab utraconych rajów,
bolesny czar umarłych od dawna uśmiechów.
Bór szumi tajemnicą serc i wód bezdennych,
chłonących ból gwiazd i smutek kresów ostatecznych.
Srebrno-zielone zboża na łanach wszechprzestrzennych
szumią w świetle księżyca jak umarła wieczność.