Pewnego — jak to mówią — pięknego poranku,
Gdy mamusia i tatuś raczą wreszcie orzec,
Że, choć mróz, jednak wolno wyjść nam na podworzec,
Narodzisz się, wyśniony śniegowy bałwanku.
Ubierzemy się w ciepłe szubki i pończoszki,
Że nam i mróz stokrotny szkody nie wyrządzi;
Rękami (w rękawiczkach ze sierści wielbłądziej)
Śnieg ugniatać będziemy, jak z ciasta pierożki.
Potem zaczniemy turlać owe śniegu bryłki,
Sklejać, zbijać je z sobą — wesoło, radośnie —
Aż z nich na koniec kula ogromna urośnie,
Której nie podołają już nasze wysiłki.
A w ślad za nią wnet druga kula się potoczy
Nieco mniejsza i gładsza, jak kula od kręgli;
Wsadzimy ją na tamte, wetkniemy parę węgli:
Będą to twoje usta, nos, uszy i oczy.
Staniesz tak uroczyście pośrodku podworca —
A w ręce twe, co smutno na piersiach się splotły,
Włożymy ci kawałek wyszarganej miotły,
Iż rzekną, że wyglądasz jak drugi dozorca.
Krzywo na ciebie patrzeć będzie pan Walenty,
Aż na koniec, za jego namową pokątną,
Woźnice magistraccy precz cię stąd uprzątną,
Zanim cię tchnienie wiosny rozkruszy na szczęty.