Trzęsienie ziemi

Na balkonie siedziałem. Wieczór letni, cudny,
ponad miastem ogrodów senną powiał szatą.
Na ulicy przycichał gwar przed chwilą ludny,
światła w oknach błyskały. Cisza była. Za to
z wiatrem zapach szedł silny, do oddania trudny, —
z tych zapachów, co w Alpach zna je tylko lato:
zapach róży, jaśminu i fali jeziora,
grającej cicho słodką symfonię wieczora.

Światło latarń wplątane w drzew zielone liście
po rzeźbionych się kładło ścianach willi, w sznury
wina strojnej dzikiego i w róż pnących kiście.
W mrocznej dali czerniały granitowe mury
wielkich wiedzy przybytków, a dalej srebrzyście
toń jeziora jaśniała, za nią śnieżne góry,
nad górami dwurogi księżyc już zachodził
i po głębiach złociste runy blaskiem wodził.

Cisza była i marzyć zachciało się duszy;
luba jakaś strętwiałość ogarnęła człeka, —

myślałem: ziemia śpi już — i nic jej nie wzruszy,
już zachwyty przeżyła — i nic jej nie czeka
krom nirwany... I ducha-m ukołysał w głuszy
rozkosznego wieczoru, — opadła powieka,
myśleć prawie przestałem i było mi błogo,
jakby śmierć już tuliła mą duszę niebogą....

Nagle — cóż to — huk jakiś! Zrywam się i patrzę,
co mi śmiało spoczynek przerwać tym łoskotem?
Wkoło wszystko jak przedtem, tylko niebo bladsze,
duszniej jakoś się piersiom oddycha i złotem
światłem drgają latarnie — i drzewa, jak w wiatrze
lekkim, rozkołysane. Chwila ciszy, — potem
znowu odgłos się wzmaga olbrzymi, podziemny,
grzmiący zdala jak burza, groźny i tajemny.

Pędzi! Słyszę! Już bliżej! Jak tentent tabunów
rozhukanych rumaków, rośnie, potężnieje;
w grzmot się zmienia podziemny i w ryki piorunów!
Drgnęła ziemia! Już balkon kołysze się, chwieje, —
brzęczą szyby u okien. Zagłady-ż zwiastunów
piekło z łona wyrzygło? Huk straszny! Martwieje
serce w piersi! Trzęsienie! Świat się miota, ciska,
grzmi i ryczy! Czyż śmierci już godzina blizka?

Zcichło. Jak burza przyszło, — minęło jak burza.
Chwilę jeszcze tłum ludzi gwarzy przerażony,
ale wkrótce umilka. Świat się znowu wnurza
w martwą głuszę, — znów pusto, — jeno drzew korony
zlekka jeszcze się chwieją, — otrząśnięta róża
w piasku leży, — jeziora wał jeszcze wzburzony,
lecz się coraz już wolniej kołysze, przysiada,
cichnie i ledwie mrukiem coś o gniewie gada.

Tyleż, ziemio, zostało po ogni wybuchu,
co ci łonem targnęły? Ognie! szkoda trudu!
O! trzęsienia i w ludzkim zdarzają się duchu;
czasem w sercach jednostek, czasem w sercach ludu
rwą się myśli na ciała żelaznym łańcuchu...
Czy zostanie po burzach ślad jakiego cudu,
czy-li tylko milczenie, lub jedynie — gruzy?
— Nic nie rzekła, choć długo pytałem się Muzy..

Czytaj dalej: Westchnienie - Jerzy Żuławski