Siła jeszcze godzin przejdzie,
Nim ranek zadnieje;
Siła jeszcze, nim zakończy
Swoją podróż krwawą,
A tu wicher coraz mroźniej
Od północy wieje,
Coraz silniej w oczy sypie
Śnieżystą kurzawą.
Zgasły gwiazdy, które wczoraj
Tak jasno świeciły,
I gdzie droga, trudno znaleźć
W strasznej zawierusze,
Nawet wierzby kędyś znikły,
Gdzieś za mgłą się skryły,
Trzeba będzie łzy wypłakać
I wypłakać duszę,
Ach! bo siła godzin przejdzie
Nim ranek zadnieje,
Siła jeszcze, nim zakończy
Swoją podróż krwawą.
Była sługą w pańskim dworze —
Toć to chleb powszedni,
Który chłopskie dzieci gryzą,
Choć je chleb ten dławi;
Bo cóż poczną na dwóch morgach
Ci rodzice biedni,
Gdy żołądek prawie jeden
Całe żniwo strawi?
Często zboże grad pobije,
Często zmoczą deszcze,
Na przednówku głód dokucza
I nadzieje płonne,
A tu jeszcze czynsz opłacić,
Do kościoła jeszcze
Kupić świecę, chrzest wyprawić
I dać na podzwonne...
Więc też dzieciom na dwór pański! —
Toć to chleb powszedni,
Który chłopskie dzieci gryzą,
Choć je chleb ten dławi.
Nieraz kwiatem zapłonęły
Grusze w dworskim sadzie
I znów nieraz liść powiędły
Gdzieś tam w polu ginie,
Na obdarte, nagie drzewa
Zima lód swój kładzie,
A jej w służbie czas jak płynął,
Tak płynie i płynie.
Wybujała w rosłą dziewkę
O rumianej twarzy,
O przezdrowej, silnej piersi
I o twardej dłoni;
Choć trza nieraz nagiąć krzyża,
Choć się dłoń odparzy,
Znosi wszystko i za strawą
Kraśniejszą nie goni —
I tak kwitły rok za rokiem
Grusze w dworskim sadzie,
Rok za rokiem liść powiędły
Gdzieś tam w polu ginie.
Wtem na wiosnę przybył panicz —
Opuścił stolice,
Gdzie go gładcy ludzie gładkich
Uczyli zwyczajów —
Czas mu wrócić: Dziedzic stary
Wnet zamknie źrenice,
Przytem syt już wszelkiej wiedzy
I syt obcych krajów.
Spodobało mu się zdrowie,
A chłopska dziewczyna
Niech się tylko dębem stawi,
Niech się wzdyć podroży,
Gdy ksiądz proboszcz krnąbrne sługi
Z ambony przeklina,
Pani głodzi, a ekonom
Harapem batoży;
Cóż dopiero taki panicz,
Co zwiedzał stolice,
Gdzie go gładcy ludzie gładkich
Uczyli zwyczajów!
W chlewie zlegnąć jej kazali,
Dali garść barłogu —
Cudzołożnej to wystarczy —
I za czas choroby
Odtrącili jej zasługi —
Toć przecież po Bogu
Karać grzechy — i wygnali...
Wszystkie swe zasoby
Zawiązała w róg fartucha
I dziecię fartuchem
Owinąwszy, do swej piersi
Niewinne przytula
I tak żegna się z tem miejscem,
Lodowem i głuchem,
Gdzie ubili ją pod okiem
Niebieskiego Króla:
Gdzie jej w chlewie zledz kazali,
Dali garść barłogu
I zasługi odtrącili
Za czas jej choroby.
O ty świecie, pełen fałszu,
Wytarty obłudą,
Pomarszczony, zżółkły świecie,
Co kłamiesz modlitwą,
Kłamiesz śmiechem i łzą kłamiesz!
Swoją ręką chudą
Czyjej ty się dotkniesz piersi,
Temu lepiej brzytwą
Pierś rozkrajać i psom rzucić
Zakrwawione serce!
W czyje usta ty się wpijesz
Swą lodową wargą,
Temu lepiej wstrzymać oddech,
Życia skrę po skierce
Gwałtem stłumić, by płomienną
Nie wybuchły skargą —
O ty świecie, pełen fałszu,
Wytarty obłudą,
Zimny, zżółkły, który kłamiesz
Łzą, śmiechem, modlitwą!
Nogi mdleją, twarz się ściąga,
Mgłą zachodzą oczy,
Trzeba spocząć choć na moment,
Nim dojdzie do celu;
Nim przed matką swoją boleść
I swój żal wytoczy,
Ach! bo matka zawsze matką
W smutku, czy weselu!...
Pewno przyjmie i przebaczy,
Rozgrzeje skostniałą
I, jak możni, nie wypędzi
Chociaż z biednej chaty:
Pragnęłaby do matuli
Lecieć duszą całą,
Jako wicher ten, co wieje,
Lub jak ptak skrzydlaty,
A tu nogi już się trzęsą,
Mgłą zachodzą oczy,
Trzeba spocząć choć na moment,
Nim dojdzie do celu.
O mój Boże! mocny Boże!
Toć to krzyż jej znany,
Przed pięcioma jeszcze laty
Stroiła go w wieńce!
Niedaleko też i wioska,
Matki dom ciosany,
Gdzie raz pierwszy na jej twarzy
Zakwitły rumieńce!
Tu się oprze i wypocznie
Na maleńką chwilę
I dziecinę snać umarłą
Do życia dochucha.
Potem kroku wzdyć przyspieszy
O rzeźwiejszej sile
I matczynych słów pociechy
Rzeźwiejsza wysłucha...
O mój Boże! mocny Boże!
Toć to krzyż jej znany
Przed pięcioma jeszcze laty
Stroiła go w wieńce.
Widzi matkę: chce ją witać,
Ramiona otwiera,
I przebacza ciężką winę. —
Ona odpoczywa...
Chleb podaje i polewkę,
Przytem taka szczera,
Tuli dziecko i zziębniętą
Do kominka wzywa...
Ona ciągle odpoczywa —
Chce wyciągnąć ręce,
A tu ręce jak skostniałe —
Ona odpoczywa...
Chce przemówić, a tu usta
Jakby niemowlęce,
Tylko jeden cięższy oddech
Z ust jej się wyrywa —
Widzi matkę: chce ją witać,
Ramiona otwiera
I przebacza ciężką winę —
Ona odpoczywa.
Siła przeszło gorzkich godzin,
Poranek już dnieje,
Siła przeszło, ona podróż
Zakończyła krwawą.
Wiatr już teraz od północy
Tak groźnie nie wieje
I już w martwe oczy śnieżną
Nie sypie kurzawą.
Nic jej zorze, co tak będą
Znów jasno świeciły,
I nic droga, której ślady
Znać po zawierusze.
Nic jej wierzby, co się teraz
Z za mgieł wychyliły:
Wypłakała już łzy wszystkie,
Wypłakała duszę —
Siła przeszło godzin ciężkich,
Poranek już dnieje,
Siła przeszło, ona podróż
Zakończyła krwawą.