Szwaczka

Była szwaczką — znałem tę dziewczynę —
Pracowała od świtu do nocy,
O, i nieraz przez noc aż do świtu
Warr!... deptała — warr!... warr!... warr!... — maszynę.

A śród warku maszyny i zgrzytu,
Gdy godzina goniła godzinę,
Gdy sztych znikał — sztych!... sztych!... sztych!... za sztychem,
By się skarżyć na los swój sierocy
Nie zostało jej czasu chwileczki.
Zresztą, komuż się skarżyć?... Niebiosom,
Co patrzały wązkimi skraweczki
Przez jedyne okienko izdebki?
Może słońcu, co złotym przepychem
Will zamiejskich zdobiło fasady,
Rubinową zlewało je rosą,
Lecz tu w mieście, przez ten ciężar lepki
Podwórkowych wyziewów, przez czarne,
Gęste dymy fabryczne, przez zwarte
Szczyty domostw, piętrzących się hardo,
Nie umiało się przedrzeć na zwiady:
Jakie płyną tu łzy nieotarte,
Ile westchnień tu idzie na marne,
Ile serc tu zdeptanych pogardą!
Może z ludźmi podzielić się skargą?
Dla niej ludzi nie było na świecie.
Któż z nich patrzy na brata lub siostrę,
Gdy na bracie lub siostrze rupiecie?
Często raczej godziły w nią ostre
Salonowych anielic wyrzuty,
Tak niezgodne z różowaną wargą,
Że chlamidka niedosyć jest grecką,
Trochę nazbyt zapiętą do góry,
Że haft jakiś niedosyć zesnuty...
I swawolną nieraz czuła rękę,
Gdy na pańskie, rozpieszczone dziecko
Przymierzała jedwabną sukienkę,
Za to złoty — to w sam raz dziewusze!
Trzeba cnocie silne stawiać mury:
Zbytki rodzi zarobek nietrudny,
A w zbytkownej życia zawierusze
Jakżeż łatwo paść, gdy droga ślizka;
Gdy występku obraz tak jest złudny,
Jakżeż łatwo piekielnymi śluby
Na wiek wieków złączyć się z występkiem!
Inni znowu, którym serce ściska
Widok nędzy, przyodzianej strzępkiem,
Cóż pomogą swojemi rachuby,
Gdy wieczyste ze życiem zapasy
Na czynniejsze nie pozwolą wsparcie,
Prócz na ciche, milczące współczucie?
Więc też patrząc na drżącą z pośpiechu,
Jakby szpilek łechtało ją kłucie,
Gdy sunęła na miasto z robotą,
Skinął głową i westchnął: »biedula!
Szkoda lat tych i szkoda tej krasy!
Szkoda... rychło została sierotą:
Los, co biednych tak smaga zażarcie,
Co w nędz ludzkich lubuje się echu,
Co jak wicher północny wciąż hula
Na zmierzwionym łzą i krwią zagonie,
Podciął ojca, zanim dojrzał kłosem.
Matka poszła gdzieś we świat — do służby
Kto wie, jakim świat ją darzy losem,
Już tak dawno, jak nie daje wieści,
Może w troskach nieprzespanych tonie,
Może leje łzy, ode krwi krwawsze —
Świat maluczkich pieszczotą nie pieści —
Może nędze przyszły dla niej w drużby
I złączyły ją z mężem — na zawsze...«

Prawda... Wiosny poranek różowy,
Co jest bytów rozwiciem, jest śpiewem,
Łechtającym tajemną głąb duszy,
Że się dusza, jak harfa, rozgrywa
W takt namiętny, rozkoszny, a zdrowy,
I ją owiał serdecznym powiewem.
Toć zwierz w polu i ptak w leśnej głuszy,
Robak w ziemi, ze stworzeń najlichszy,
Wskróś odczuwa wpływ słońca i wiosny,
Wskróś za słońcem i wiosną się zrywa,
Łącząc w płodny się sojusz miłosny...
Miałbyż człowiek się oprzeć tej sile?
Nawet nędza, co, jak szatan, wichrzy
W szlachetniejszych popędów harmonii
I szlachetnych na zbrodni pochyłość
Ach! tak łatwo posuwa — co w toni
Obojętnych wyrzeczeń zanurza
Ludzkich pragnień potężne okręty,
Nie powstrzyma miłości w zapędzie,
Nie pochowa natury w mogile:
Tak potężną w człowieku jest miłość,
Rozbudzona tak silną natura!...
Więc i szwaczka, rozkwitłszy jak róża,
Strojna w wszystkie młodości ponęty,
Skosztowała rozkosznej uciechy.
Miłość była spokojna i zwykła,
Tem silniejsza, że była spokojną;
Czysta, biała, jak pierze łabędzie
I łagodna jak obraz anioła:
Szał nerwowy i rozpacz ponura,
Pochylona, wybladła i nikła,
Której ojcem jest romans francuski,
Serc ich sztuczną nie dręczyły wojną.
On był tragarz, na spichrz dźwigał wory,
Czyścił zboże i popychał wózki,
Ładowane chłopskich łez owocem.
Nie był piękny, jakkolwiek wesoła
Twarz poczciwość zdradzała i serca
Szlachetnego świeciła odbiciem.
Był jej ojcem w tem życiu sierocem,
Był jej sercem, jej duszą, jej życiem.
Każdy wieczór, po pracy, przychodził,
Przyniósł chleba i sera; z zarobku
Grosz odpadły jej dawał — wesele
Mieli za to wyprawić, gdy wiosna
Nową zieleń po ziemi rozściele.
Lecz los, świeżych nadziei odzierca,
Los, co żyto, nim wiążą je w snopku,
Tłucze gradem i kwiaty, nim spłoną
Barw słonecznych rumieńcem, podepce,
Bez litości w to szczęście ugodził...
Zawitała znów dola żałosna:
On, pod twardym naciskiem ciężaru,
Padł i życie zakończył w szpitalu;
Jej z chwilowej słodyczy i z czaru,
Co wypełniał nadzieją jej łono,
Pozostała li gorycz, złudzenie,
Jutra straszna niepewność i żalu
Łzawy potok, tłumiony gwałtownie,
Za dobytek, dzieciątko w kolebce,
Wstydu krwawe, zapalone głownie,
I pobożna pogarda — za mienie.

Była szwaczką — znałem tę dziewczynę —
Pracowała od świtu do nocy,
O, i nieraz przez noc, aż do świtu,
Warr!... deptała — warr!... warr!... warr!... maszynę.

A śród warku maszyny i zgrzytu,
Gdy godzina goniła godzinę,
Gdy sztych znikał — sztych!... sztych!... sztych!... za sztychem,
Nie zostało jej czasu ni chwili,
By się skarżyć na los swój sierocy.
Któż jej życie samotne umili,
Gdy najdroższych grób zamknął na wieki,
A dziecina w przytułku podrzutków?
Łzą zachodzą znużone powieki,
Pierś przytłacza ciężkie brzemię smutków —
Wszystko znosi w milczeniu przecichem:
Może lepszych doczeka się czasów
I lepszego dorobi się chleba,
Wszakżeż trudny zawsze jest początek...
Dorobiła się znacznych zapasów.
Czterech desek — za cały majątek,
Czterech dziadów za całą drużynę;
Wszak to dosyć, cóż jej więcej trzeba?
Była szwaczką... znałem tę dziewczynę...

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz