Święty staruszku wszelakiej czci godny,
Któż się spodziewał, aby tak swobodny
W żartach pisorym w tym wieku był z ciebie,
Któryś już prawie jedną nogą w niebie?!
Tyś to amory me przed ludźmi sławisz,
Który dzień i noc na paciorkach trawisz?
Ty-li o damach moich wiersze składasz,
Co trzeciego dnia z Panem Bogiem gadasz?
Takaż to w świętym stateczność żywocie?
Taka ostrożność przy młodzieńskiej cnocie?
Zwłaszcza w tym wieku i w tej dojrzałości,
Gdy sam wzrok tylko ma korzyść w miłości.
Widzę to, iżeś psalmy Dawidowe
Prędko obrócił w pieśni Orfeowe;
Widzę, żeś harfę Jessejską porzucił,
A do lutniej się Kupidyna rzucił,
Nie bacząc, że to rzadko się nadaje,
Gdy kto na starość mieni obyczaje;
Nie pomniąc, że to wielkiej kary wina,
Gdy kto na starość drażni Kupidyna.
Długom ja szukał przyczyny dowodnej,
Skąd ci dostaje weny tak łagodnej,
Skąd tak miłosne temu poszły żarty,
Który z Wenerą pokój ma zawarty.
Aż mi na koniec to na myśl przypadnie,
Że temu z strony gwiazd żartować snadnie,
Który się niebem ustawicznie bawi,
W niebie przebywa we śnie i na jawi.
O złocie zasię gdy żarty wywierasz,
Jawnie znać dajesz, że też kruczki zbierasz:
Kto ma w szkatule porządnego kota,
Łacno mu idzie rym przy worze złota.
Jednak mi znowu przyjdzie myślić o tym,
Aby te wiersze o planecie złotym
Miały się z kruczków zachowanych rodzić
Albo z konceptów niebieskich pochodzić.
W czym Uranijej kiedym się dokładał,
Skąd byś miłosne na mnie wiersze składał,
Na to pytanie nic nie powiedziała.
Żeć do Wenery z nim mię odesłała,
Szedłem zarazem do tak paniej ładnej,
Wiedząc, że do niej wszytkim przystęp snadny.
A z nią gdy długo trwała moja mowa,
Potym mi dała odpowiedź w te słowa:
„Ten cny staruszek późnym zdjęty wiekiem,
Wiedz, że się jeszcze czuje być człowiekiem;
Jeszcze dość czerstwy i na pracą trwały,
Lubo go nieco wątli wiek dojrzały.
Lat mu rachować dopędzonych szkoda,
Bo mu ich jego nie przyzna uroda,
Która mu dotąd kredyt zachowuje,
Że z młodzieńcami równo postępuje.
A lub się często nabożeństwem bawi,
Z kompaniją się jednak rad zabawi.
Chociaż po większej części został siwy,
Przecie on jędrny w swych sprawach i żywy;
Szron lat dojrzałych głowę już przyprószył,
Ale czerstwości dawnej nie naruszył;
Zima na włosach, ale nie w urodzie –
Płomienie w sercu, lubo mróz na brodzie.
Zgoła jak wągiel tai się w popiele,
Tak jest w tym siwym włosie ognia wiele,
Przetoż go równo z temi kłaść nie trzeba,
Co nic nie myślą w starości krom nieba.
A iżeś się chciał ode mnie dowiedzieć,
Skąd mu te wiersze na ciebie, masz wiedzieć,
Iż nie z tych przyczyn, które<ś> wspomniał wyżej,
Ale z tych myśli, któreć powiem niżej.
Miłość to dawna fochy swe wywarła,
Która w nim lubo nieco obumarła,
Jednakże z gruntu jeszcze nie ustaje,
Lub w nim cne ognia tają obyczaje.
Równie jak krzemień, który lubo mszeje
W starości, chociaż zda się, że nie grzeje,
Przecie skry w sobie żywi płomieniste –
Tak i on serce tłumi swe ogniste.
Tak Anakreon, póki więc był młody,
Póki mu pięknej stawało urody,
Wiek swój kwitnący przepędził w miłości.
Potym, gdy doszedł dojrzałej starości,
Wierszykami się miłosnemi bawił,
Które zaś wiekom potomnym zostawił.
Ani pamiętał na śmierć i na mary,
Lubo w podeszłym wieku był i stary,
Lecz dawne ognie podniecał wzdychaniem,
Ciesząc myśl przeszłych uciech wspominaniem.
Takiż ma sposób, wierzże mi, właściwy
W miłości ten twój staruszek poczciwy.
Szaleć mu więcej w tej grze nie przystoi,
Do tego starość już nie bardzo stoi
O zbytnie w takich pieszczotach kochanie.
Otoli on ma w tym upodobanie,
Kiedy wspomina, jako się zalecał,
Jakie w nim ognie mój synek podniecał
Ku jednej pannie, gdy w kwitnącej porze
Z młodych lat służył na królewskim dworze.
Była to dziewka niezwykłej urody,
Której i obce nie miały narody,
A co więc rzadko bywa przy urodzie,
Rozum i cnota były w spólnej zgodzie.
Bogactw nie było – lecz nie upatruje
Miłość dostatków ni skarbów rachuje;
Łakomstwo u niej ceny nie uchwala,
Dość ma, gdy sercu wszytkiego pozwala.
Siła posiadła, szeroko graniczy,
Kiedy serc spólnych równe chęci liczy –
Ten skarb przekłada nad największe składy,
Gdy zna w przyjaźni szczerość bez przysady.
I ta mu wada panny nie hydziła,
Że się w podlejszym stanie urodziła.
Miłość nie patrzy na tytuły ani
Na herb, lecz na to, kto jej serce zrani
(Nie był na świecie dom takiej zacności,
Coby z raz nie żył w nierównej miłości):
Kogo w nierównej fortunie zastawa,
Często mu zacność swą z tytułem dawa.
Imię od róży ta cna dziewka miała,
Z którym imieniem gładkość się zgadzała,
Bo różą była przy różnych przymiotach,
Prócz że nie miała ciernia w swoich cnotach.
Ta jej uroda w tej doskonałości
Skoro do ludzkiej przyszła znajomości,
Wszytkich ku sobie myśli obróciła,
Wielom wnet miłość szaloną wznieciła.
Nie był młodzieniec w szczęściu swym tak hardy,
Coby w afekcie ku niej miał być twardy.
Każdy ją prawie pod niebiosa chwalił,
Każdy się w sercu ku niej srodze palił,
Ale najwięcej z wszytkich w onej dobie
Ten cny staruszek ognia poczuł w sobie.
Będąc od mego syna ranny broni,
Począł się palić zapalczywie do niej,
A takowy się płomień był w nim zniecił,
Że w oczach dworu wszytkiego zaświecił.
Zgoła tak nad nim dzieciuch mój przewodził,
Że czego jedno po nim chciał, dochodził.
Nie było lub złej, lub dobrej pogody,
Której by swemu nie szukał ochłody
Sercu nędznemu u dziewki nadobnej,
Choć podczas miewał przystęp mniej sposobny.
Już przed nią ognie wszytkie swe wywierał,
Już od miłości prawie nie umierał.
Łzy, gniew, pochlebstwa, śmiech, zawżdy pieszczoty
Owo tak się był rozkochał tej damy,
Że wszytkie myśli w niej utopił samej;
A lubo jej więc co żywo służyło,
Kto na
Potym gdy zazdrość chciała mu zawadzać,
Chciała nieprzyjaźń groźbami przeszkadzać,
Przy wielkim statku stał nieustraszony,
Chcąc krew lać gwoli dziewce ulubionej.
Miłość potęgi żadnej się nie boi,
Nieprzełamana i wśród morza stoi.
Żaden boatyr z nią zrównać nie może,
Kiedy mu szczerość z statkiem dopomoże,
A jeśli się jej fortuna zapiera,
Chętnie dla miłej przyjaźni umiera.
Tegoż i on był w swej miłości męstwa,
Że mniej na wszytkie dbał niebezpieczeństwa,
Ale czego mu nienawiść nie wzięła,
To wnet okrutna przez gwałt śmierć odjęła.
Cnocie kosztownej nienawisne jędze
Prędko śmiertelnej dorobiły przędze,
Gdzie nie chcąc czekać na wyście zegarka,
Tak w oczach wszytkich, które swoją pasła
Urodą, piękna dziewka nagle zgasła.
O, jako wielką żałością strapiony,
Prawie od wszytkich zmysłów opuszczony,
Nędzny młodzieńczyk z śmierci jej zostawał,
Jako się wszytek rozpaczy podawał!
Trudno wymówić, jak serce strapione
Żalom puściło wodza niewściągnione:
Łez mu nie stało, słów i narzekania,
Same zostały serdeczne wzdychania.
Jako nieznacznie mokra głownia tleje,
Tak on w ustawnych łzach naonczas mdleje.
A wolałby był, sama prawdę powiem,
Jej grób zastąpić swojem własnym zdrowiem,
Lecz w tym nieszczęsną miłość nie znajduje,
Że śmierć zastępce od niej nie przyjmuje,
Ale kto się jej nawinie, w grób pojmie,
Na przyjacielskie nie patrząc rękojmie.
Żaden u śmierci frymark nieprzyjemny,
Przetoć i za nię zakład był daremny:
Daremne gorzkie łzy, które wylewał,
Próżne frasunki, przy których omdlewał.
Potym, gdy wszytkich przyjaciół namowy
Nie mogły wybić żalu z jego głowy,
Czas, tej choroby lekarz zawołany,
Z lekka w nim wątlił żal niehamowany
Dotąd, aż przyszedł nieznacznie do siebie
I dziś chce w taką suknię oblec ciebie.
A choć już takich smutków nie ponosi,
Przecie dotychczas zastrzał w
Który mu żywi tajemne w pamięci
Tak nieszczęśliwe z gładką dziewką chęci,
Którą znać, ach,
Że po niej wieczne młodzieństwo poślubił!
Masz tedy wiedzieć, iże nie Kameny
Dodają cnemu staruszkowi weny,
Lecz dawna miłość – ta w nim jeszcze pała,
Ta mu, lub skrycie, dotąd w głowie tkwiała.
A kiedy pamięć damy ukochanej
Zgojone nieco w nim odnowi rany,
Szukać lekarstwa zwykł u Apollina,
Bo się nie godzi już u mego syna.
Już Muzami się bawi, wiersz składając,
Pod cudzym ogniem własny wspominając,
Jako i teraz, gdy o damie twojej
Wiersz pisał, pewnie nie zapomniał swojej.
Rzeczesz: «A my go za świętego mamy
I za wzór cnoty sobie podawamy».
Tak to jest właśnie, przyznać mu to trzeba,
Że ma przy cnocie wielkie dary z nieba,
Ale nikt przez to sławy nie utraci,
Gdy kto z młodych lat z miłością się braci,
Bo albo skałą, albo jest żelazem,
Kto się miłości opiera zarazem.
Trzeba dać obrok pierzchliwej młodości –
Lepiej w niej szaleć niżeli w starości,
Bo ci, co z mlekiem statku się napiją,
Często w podeszłym wieku płocho żyją;
Ten sam w dojrzałym wieku osiwieje,
Który w młodości pięknie wyszaleje.
Acz ci to człowiek albo nader dumny,
Albo też nazbyt będzie bezrozumny
Ten, który miłość szaleństwem nazywa.
Cóż, czy się sam być człekiem nie ozywa?
Raczej to głupstwem pachnie i błazeństwem
Moc przyrodzoną nazywać szaleństwem.
Atoli i on wyszumiał szczęśliwie,
I teraz żyje w statku i cnotliwie –
Ani to hańbi jego stare lata,
W poczciwej zażył że młodości świata.
Owszem, go widziem na wielkim urzędzie,
Który w wysokich tytułów jest rzędzie,
Jako na dworze, który sam kieruje,
Wielkiej bogini starszeństwo piastuje.
Jak wszytkim rządzi, tako o tej radzi,
Która ród z wielkich monarchów prowadzi,
Która ma przy swym umyśle wspaniałym
Dojrzały rozum w wieku niedojrzałym.
Nuż jego cnocie wiele tam ufano,
Gdy mu sarmackich nimf straż powierzno,
Które przy cnocie taką gładkość mają,
Że wszytkim nimfom w Europie zrównają.
Oto żem ci już szczerze powiedziała,
Comkolwiek sama w tej sprawie wiedziała,
Ty się zaś z sobą możesz porachować,
Czyś mógł w miłości większy statek chować,
Czyś też przypadkom takowym podlegał,
Gdy serce mój syn tym ogniem podżegał.
Szczęśliwy każdy, któremu życzliwe
Nieba zdarzyły ognie niezelżywe;
Fortunny, kogo minął ten frasunek,
Że nie padł na z<ł>ych języków szacunek,
Że mało, gdy się do miłości skłonił,
Sławy, rozumu z dostatkiem uronił.
Bo żyć w przyjaźni wielom się traiło,
Ale się rzadko komu to zdarzyło,
Aby spraw swoich w miłości serdecznej
Chciał mieć ochmistrzem animusz stateczny;
Ani się sądzić nieszczęśliwym godzi,
Gdy podczas sercu niebo nie wygodzi.
Komu zła chwila to, w czym kochał, wzięła,
Często czym milszym dobra nagrodzieła,
A on, co mniemał za ostatnią szkodę,
W inszej przyjaźni wziął z lichwą nagrodę.
Przeto mniej tego frasunki są baczne,
Co raz w miłości zna szczęście opaczne.
Iść, gdzie wprzód oczy serce wiodą, snadnie,
Lecz rzadko tam, gdzie wprzód zamyślał, padnie.
Długo się lotem wiesza ptak przy lesie,
Przecie nie zawsze skrzydłem swym doniesie
Do tego miejsca gałązki, do której
Zmierzał, bujając pierzchliwemi pióry –
Także i człowiek, pobujawszy wszędzie,
Nie zawsze, gdzie chciał, w miłości osiędzie.
A wzdychać potym głupia rzecz żałośnie,
Niejedna – mówią – rózga w lesie rośnie.
Bo czyj dom minął promień gwiazdy złotej,
Może mu dać Bóg słońce przede wroty”.
Zatym skończyła bogini miłości
I wywiodła mię z moich wątpliwości.
Jam też za szczęście to sobie poczytał,
Żem się w przypadkach cudzych swych dopytał.
A ty staruszku, ojcze mój kochany,
Któryś chciał dawne me odnowić rany,
Sam na swe wspomnieć chciej młode przygody,
A mej za wielką stratę nie kładź szkody.
Szaleństwom moje bardzo tanie płacił,
Bom w nim rozumu z sławą nie utracił;
Dostatków, których zawsze mało było,
I tych się najmniej w tej grze nie pozbyło.
Czegoż żałować, gdym nic nie uronił:
Czy żem nie dobiegł, którejem nie gonił,
Czy żem nie znalazł, czegom jako żywo
Nie szukał? Ni w czym szczęście mi nie krzywo.
Żaden w nieszczęściu nie był poniewolnie,
Gdy co upuścił sam z rąk dobrowolnie.
Żadna się krzywda takiemu nie dzieje,
Co nie chce ścigać bliskiej swej nadzieje.
Darmo na niebo gnuśni narzekają;
Każdy mistrz swego szczęścia – powiadają.
I ja mych planet nie będę winował,
Iżem nie ustrzegł, czegom nie pilnował.
W tym to zawodzie nie byłem leniwy,
Alem też nie był najmniej natarczywy.
To moja korzyść w tej pierwszej miłości,
Żem pierwszy obrok dał żywej młodości.
Dość mam nagrody za moje usługi,
Żem w pięknej trawił miłości cza długi:
Anim znał żadnej po tej niewdzięczności,
Którejm oświadczał swoje poczciwości;
Chętniem tej moję uprzejmość oddawał,
Którejm chęć równą swej chęci uznawał:
Znała me liche usługi przyjemne
Znała z wdzięczności<ą> skromności wzajemne.
Więcejm przyjaźni już nie potrzebował,
A tą się łaską samą kontentował.
Lecz gdy co więcej serce zamyślało,
Wprzód się na wolą starszych oglądało,
W których Bóg wolą zwykł swą opowiadać,
Bo więcej nie chce przez proroki gadać
Jako z Żydami – dzisia boska władza
Często się z naszych starszych wolą zgadza.
Ale dokąd mię pióro me zaniosło?
Jakie dyskursy w jednę kupę zniosło
Serce poniekąd nie żalem strapione,
Ale przymownym wierszem urażone?