Boska komedia - Piekło - Pieśń XIV

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Na pu­styn­nej rów­ni­nie trze­cie­go jaru siód­me­go krę­gu cier­pią sma­ga­ni ogni­stym desz­czem bluź­nier­cy prze­ciw Bogu. Wśród nich po­eci spo­ty­ka­ją Ka­pa­ne­osa, kró­la grec­kie­go. Kon­ty­nu­ując wę­drów­kę, We­rgi­li wy­ja­śnia Dan­te­mu po­cho­dze­nie rzek pie­kiel­nych.


Prze­jął mię taki żal ro­dzin­nej zie­mi,
Żem ze­brał li­ście i od­dał je pnio­wi,
Któ­ry stał z usty od skarg ze­mdlo­ne­mi.
Przy­szli­śmy w miej­sce, co mie­dzę sta­no­wi
Trze­cie­go krę­gu i mo­dłą cier­pie­nia
Okrop­nie świad­czy bo­że­mu gnie­wo­wi.
Dla do­kład­ne­go rze­czy wy­ja­śnie­nia
Po­wiem: na su­che przy­szli­śmy ugo­ry,
Gdzie żad­ne zie­le nie pu­ści ko­rze­nia.
Wko­ło nich smut­ny las i pta­sie zmo­ry,
Sam oko­lo­ny wstręt­ny­mi ukro­py;
Na skra­ju krok nasz za­trzy­mu­jem sko­ry.
Spo­strze­gam miał­kie, pia­sko­we za­to­py;
Tak owe mu­szą wy­glą­dać pu­sty­nie,
Skróś któ­rych brnę­ły Ka­to­no­we sto­py.
O boża ze­msto, jak­że cię uczy­nię
Strasz­ną grzesz­ni­kom, kie­dy im uka­żę,
Co się mym oczom od­sło­ni­ło ni­nie!
Zgra­je dusz na­gich uj­rza­łem; nę­dza­rze
Pła­czem ża­ło­snym wszy­scy za­wo­dzi­li,
Róż­ny­mi kształ­ty w jed­nej cier­piąc ka­rze.
Ci na wznak w pia­sku po­ło­że­ni wyli,
Ci z ster­czą­cy­mi sie­dzie­li ko­la­ny,
Ci usta­wicz­nie tam i sam cho­dzi­li.
Licz­niej­szy był tłum na cho­dy ska­za­ny;
Mniej­szy tych, któ­rzy le­że­li po­ko­tem,
Lecz ję­zyk mie­li bar­dziej roz­pę­ta­ny.
Na step pia­sko­wy pło­mie­ni­stym mio­tem
Pa­da­ły żaru roz­cze­pio­ne ki­ście,
Jako na ci­szy w gó­rach, rów­nym lo­tem.
Tak Alek­san­der w In­diach ognio-li­ście
Wi­dział le­cą­ce na lu­dzi i ko­nie,
Przy zie­mi jesz­cze pło­ną­ce ja­rzy­ście.
Za czym je ka­zał dep­tać na wy­go­nie,
Jako że łac­niej za­rze­wie się zgłu­szy,
Póki osob­no, a nie w ku­pie pło­nie.
Po­dob­nie tu­taj wiecz­ny ogień pró­szy,
A piach się ża­rzy tak, jak się sczer­wie­nia
Próch­no od skał­ki, i zwięk­sza ka­tu­szy.
Nędz­ne ra­mio­na, młyń­cem bez wy­tchnie­nia
Trze­piąc się, bro­nią cia­ła złud­nej kory
Od ką­sań za­wsze świe­że­go pło­mie­nia.
„Mi­strzu — za­czą­łem — co wszyst­kie prze­ko­ry
Pie­kiel­ne zwal­czasz, prócz tej, któ­rą du­chy
Sta­wia­ły har­dzie u Disa ko­mo­ry:
Kto jest ten ol­brzym dum­ny i bez­ru­chy,
Co się w kłąb zwi­nął, ani się nie mio­ta,
Jak­by nie mięk­nął pod żar­ki­mi pu­chy?"
Na dźwięk mej mowy ol­brzym za­dy­go­ta;
Po­czuł, że o nim się py­tam, i rze­cze:
„Ta­kim po śmier­ci, jaki za ży­wo­ta.
I choć­by ten, co pio­ru­no­we mie­cze
Kuje dla Ze­wsa, któ­ry w te ot­chła­nie
Strą­cił mię, cia­ło prze­biw­szy czło­wie­cze;
I choć­by wszy­scy po­mdle­li ty­ta­nie
Za­mknię­ci w kuź­ni Mon­gi­be­lu czar­nej;
Choć­by Zews wo­łał znów: »By­waj, Wul­ka­nie!...«
I choć­by mię znów, jak w ele­men­tar­nej
Bi­twie pod Fle­grą, ciął śmier­tel­nym cio­sem,
Smak jego ze­msty jesz­cze był­by mar­ny!"
Tedy za­wo­łał Mistrz mój wiel­kim gło­sem,
Ja­kom go jesz­cze nie sły­szał w tej do­bie:
„O Ka­pa­neo, spra­wie­dli­wym lo­sem
Za kata py­cha wła­sna słu­ży to­bie,
Bo żad­na bo­leść nie do­rów­na wra­żej
Sza­ło­wi dumy w pia­sków par­nym żło­bie!"
Ob­ró­cił ku mnie ła­god­niej­szej twa­rzy:
„To je­den z sied­mi — rzekł — co wznie­śli bro­nie
Prze­ciw­ko Te­bom; Boga lek­ce­wa­ży,
Jak daw­niej nie chciał trwać w jego za­ko­nie;
Wła­sna mu krnąbr­ność naj­cię­żej do­le­ga,
Słusz­ny, jak rze­kłem, szał wznie­ca­jąc w ło­nie.
Te­raz pójdź za mną, a niech się wy­strze­ga
Sto­pa wy­su­nąć na żar­kie piasz­czy­ska;
Idź tuż pod la­sem, trzy­ma­jąc się brze­ga".
Mil­cząc my do­szli aż tam, gdzie wy­try­ska
Po­to­czek źró­dłem ukry­tym w gę­stwi­nie;
Strach wspo­mnieć krwa­wy nurt, co w nim się ci­ska.
Jak w Bu­li­ca­me stru­ga waru pło­nie,
Któ­ry grzesz­ni­ce ni­żej w dzba­ny bio­rą,
Tak zdrój ów pły­nął przez pia­sków pu­sty­nię,
Ka­mien­ną sto­ki i dno kry­jąc korą;
Tędy spoj­rza­łem, ro­zu­mie­jąc k'rze­czy,
Że to jest dro­ga po­śród pól, co gorą.
„Z wszyst­kich aż do­tąd zja­wio­nych ci rze­czy,
Od­kąd za groź­ne we­szli­śmy po­dwo­je,
Któ­rych przy­stę­pu żad­na moc nie prze­czy,
God­niej­szej oczy nie spo­tka­ły two­je
Niź­li ten stru­mień, obec­nie wi­do­my,
Na któ­rym ga­sną ognio­płat­ków roje".
Tak mó­wił do mnie; za czym ja ła­ko­my
Pro­szę, aby już nie ską­pił mi stra­wy,
Do któ­rej ta­kiej na­bra­łem osko­my.
„Leżą śród mo­rza pu­ste lą­dów ławy —
Mó­wił Mistrz — ostrów Kre­tą się na­zy­wa;
Za jego kró­la świat był cny i pra­wy.
Tam góra Ida, by­wa­ło, opły­wa
W wody i gaje, w łąki peł­ne kra­sy;
Dziś ona mar­twa, niby rzecz nie­ży­wa.
Ko­leb­ką Ze­wsa była w tam­te cza­sy,
Gdy Rei strzec go przed oj­cem wy­pa­dło;
Płacz dziec­ka kry­ły Ku­re­tów ha­ła­sy.
Śród góry ster­czy ol­brzy­mie wi­dzia­dło:
Sta­rzec, w Da­mia­tę ple­cy­ma po­da­ny,
A w Rzym wpa­trzo­ny, niby we zwier­cia­dło.
Gło­wa z li­te­go zło­ta, bez od­mia­ny;
Srebr­ne ra­mio­na i bar­ki ol­brzy­ma,
Stąd do roz­kra­cza z mo­sią­dzu jest lany.
Nogi z że­la­za, w któ­rym ska­zy nie ma;
Je­dy­nie pra­wa sto­pa z te­ra­ko­ty,
Lecz ona cały gmach na so­bie trzy­ma.
Wszy­stek pęk­nię­ty oprócz gło­wy zło­tej,
Któ­rym pęk­nię­ciem łzy ustaw­nie pły­ną;
Złą­czo­ne żło­bią wnę­trze onej gro­ty
I z góry spadł­szy bie­gną tą do­li­ną:
Z nich się Ache­ron, Styks, Fle­ge­ton ro­dzi.
Po­tem wpły­nąw­szy w cia­sny wą­wóz giną,
Tam za­pa­da­jąc, skąd się już nie scho­dzi;
Uj­rzysz je zla­ne w zmar­z­łe to­pie­li­ska
Ko­cy­tu; tu ich wspo­mnieć się nie go­dzi".
Na to ja: „Sko­ro stru­mień ten wy­try­ska,
Jak mó­wisz, po­śród ziem­skie­go pa­do­łu,
Cze­muż do­pie­ro tu wi­dzim go z bli­ska?"
„Miej­sce to, jak wiesz, ma for­mę oko­łu,
A choć już dro­gi zbie­głeś ka­wał spo­ry,
Cią­gle na lewo idąc i ku dołu,
Jesz­cześ w krąg ca­łej nie zwie­dził ko­mo­ry;
Więc gdy rzecz nowa zja­wia się na oczy,
Strzeż się ob­ja­wiać po­dziw każ­dej pory".
„Gdzież — py­tam — rze­ka Le­tej­ska sio to­czy,
O któ­rej mil­czysz? Gdzie Fle­ge­ton łza­wy
Zla­ny z wód, któ­re owy ko­los bro­czy?"
„Cie­szy mię — od­rzekł — twój umysł cie­ka­wy;
Lecz na­zwa rze­ki, w któ­rej pły­ną wary,
Już była win­na wska­zać stru­mień krwa­wy.
Letę oba­czysz, gdy z pie­kieł pie­cza­ry
Wyj­dziesz; w niej myć się cho­dzi duch czło­wie­czy,
Sko­ro oku­pi grze­chy peł­nią kary".
I do­dał: „Z la­sem po­że­gnać się k'rze­czy;
Te­raz pójdź za mną po skal­nej cem­brzy­nie,
Co ci przed spie­ką sto­py ubez­pie­czy:
Nad nią żar ogniów pa­da­ją­cych gi­nie".

Przejdź do Pieśni XV - Piekło

Czy­taj da­lej: 15. Boska komedia - Piekło - Pieśń XV – Dante Alighieri