Dante i Wergili napotykają nową grupę sodomitów; Jacopo Rusticucci opowiada im o karze, jaka spotkała go wraz z towarzyszami. Na krańcu siódmego kręgu poeci obserwują rzeką piekelną, która z hukiem przelewa się do następnego kręgu.
Doszliśmy miejsca, kędy fala dudni
W niższego kręgu pędząc zakamary,
A huczy jak ul, skoro się zaludni.
Wtem my znienacka ujrzeli trzy mary,
Jak, zostawiwszy w tyle jedną zgraję
Uciekającą pod ostrymi żary,
Biegły, gdzie owe szumiały ruczaje.
„Czekaj, żeś z naszej bezbożnej ojczyzny —
Wołały duchy — po sukni poznaję!"
Aj, jakie rany i oparzelizny
Świeże i dawne po ich członkach broczą!
Strach przypominać przeokropne blizny.
A Wódz spostrzegłszy, że wprost ku nam kroczą,
„Czekaj! — rzekł, stając i zwracając twarzy. —
Tych przyjąć trzeba cześnie i ochoczo.
I gdyby nie ten ogień, którym praży
Przyroda miejsca, winien by człek grzeszny
Pierwszy biec witać takich luminarzy".
Wtem oni lament swój podnieśli wieczny,
A skoro bliżej podeszli, o dziwo,
Spletli się i krąg stworzyli taneczny
Jako więc nadzy i lśniący oliwą
Szermierze krążą, upatrując pory,
Zanim rozpoczną walkę zapalczywą,
Tak się toczyły kołem dziwne stwory,
A twarze ciągle obracane wsteczą
Zda się z nogami wiodły przekomory.
Ozwał się jeden: „Jeśli nieczłowieczo
Twarz odmieniona i brzydota kaźni
Sprawia, iż prośby ucho twe kaleczą,
Dla dawnej sławy spójrz ku nam przyjaźnie
I mów, kto jesteś, co w piekielne czady
Cielesną stopą wkraczasz bez bojaźni?
Patrzaj: ten oto, czyje depcę ślady,
Goły golizną szkaradnej wyliny
Większy, niż mniemasz: wnuk dobrej Gwaldrady.
Gdy zamieszkiwał padolne dziedziny,
Gwidona Guerry przyobłóczył miano,
Mądrością wsławion i chrobrymi czyny.
Tuż za mną depce ziemię tę przegrzaną
Tegghiaio Aldobrandi; ten jest warty,
Aby go w świecie wdzięcznie wspominano.
A ja, wspólnymi płomieniami żarty,
Wiedz, Rusticucci jestem, przez złą żonę
Wpędzon w grzech i tu posłan między czarty".
Gdybym miał wówczas od żaru osłonę,
Między nich skoczyć byłbym się odważył,
A Mistrz mój, widząc, jaką chęcią płonę,
Nie byłby wzbraniał; lecz piasek tak prażył,
Że chociaż drżałem do nich w tej minucie,
Strach we mnie czułość i tęsknotę zwarzył.
„Nie wzgardę — rzekłem — lecz ból i współczucie
Budzi to kształtów ludzkich wykrzywienie,
W pamięć zaryty znak strasznej pokucie,
Od pierwszej chwili, gdy Mistrza skinienie
I słowa poznać niezwłocznie mi dały,
Że w was dostojne zbliżają się cienie.
Wasz rodak jestem; dzieła pełne chwały,
Imiona wasze, które w sercu liczę
Do najzacniejszych, zawsze mię wzruszały.
Po żółci mam pić owocu słodycze;
Nimi, Wódz mówi, mój trud się nagrodzi;
Lecz przejść mi trzeba przez centralne dzicze".
„Niechaj że długo członkom twym przewodzi
Dusza — odrzekło widmo — a jasnota
Sławy po śmierci niechaj nie zachodzi.
Lecz powiedz, proszę: czy dzielność i cnota
W stolicy naszej zawsze jeszcze żywa?
I nie wygnano jej dotąd za wrota?
Bowiem Borsiere, który tu przebywa
Od dni niewielu i miejsc tych jest bliski,
Powieścią o niej serce nam rozrywa".
„Florencjo, nowy lud i nagłe zyski
Zbytek i pychę zrodziły takową,
Że czuć zaczynasz gorzko ich uciski!" —
Tak zakrzyknąłem, wznosząc twarz surową;
A oni, widząc tę o miasto pieczę,
Spojrzeli na się, przytakując głową.
„Jeśli-ć i nadal tak łacno, człowiecze,
Dozwolą prawdy obnosić orędzie,
Szczęsny, że możesz mówić, co cię piecze.
Więc gdy za ciemnic tych wyjdziesz krawędzie
I wrócisz pięknych gwiazd oglądać jawę,
Gdy rzec: »Tam byłem«, pociechą ci będzie,
Przed ludźmi czasem wspomnij naszą sławę".
Wtem nagle pierzchli, wyrwawszy się z koła:
Furknęły nogi, jak na skrzydłach żwawe.
Wprzód niźli „amen" człek wymówić zdoła,
Owe się duchy z widnokręgu zwiały,
A Mistrz już naprzód idzie i mnie woła.
Ruszyłem za nim: kęs my uszli mały,
A szumy fali tak już były blisko,
Że prawie mowę naszą zagłuszały.
Jak rzeka, własne co żłobi łożysko
Po apenińskich gór lewej połaci
Od Monteveso na wschód i nazwisko
Ma Cichej Wody, zanim ubogaci
Doliny, niższym rzucając się torem,
Już zaś od Forli swoje miano traci
I huczy w wąwóz lecąc nad klasztorem,
Co w Benedykcie świętym ma patrona,
A zmieścić może tysiąc mnichów dworem —
Tak od granitów piersi odrzucona
Owa kaskada purpurowa brzmiała:
Myślałem, że mi słuch od huku skona!
Sznur, com go nosił związany wpół ciała,
Gotowy użyć w nieszczęsną godzinę
Na pstrą Panterę, co mi zagrażała,
Teraz na rozkaz Wodza z biódr odwinę
I, zmiąwszy w garści, podaję go karnie
Do rąk, jak w kłębek zwiniętą gadzinę.
A on się nieco na prawo odgarnie
I zaciśnięty kłębek puszcza z dłoni
Daleko brzegu w przeotchłanną parnię.
„Jakieś tu nowe cudo się wyłoni" —
Myślałem, patrząc na ten znak dziwaczny,
Który on, zda się, okiem w pędzie goni.
O, jakże człowiek winien być opatrzny
Przed tymi, którzy nie tylko naocznie
Sądzą, lecz w serca zmysł kierują baczny!
„To, na co czekam, zjawi się niezwłocznie —
Rzekł — co się tobie w mglistych kształtach marzy,
Na jawie oczom twoim uwidocznię".
Prawdzie, co kłamstwu jest podobna z twarzy,
Niech człek niechętnie ust świadectwo niesie,
Bo mimowolny wstyd mu z niej się zdarzy.
Lecz tutaj zmilczeć nie mogę i klnę się,
Słuchaczu, na tę Komedię, o której
Niech sława głosi w najpóźniej szym czasie,
Że przez mgieł gęstwę i skłębione chmury
W górę się parła jakaś rzecz straszliwa,
Przerażającej i dziwnej postury,
Właśnie jak nurek, co z toni wypływa,
Bywszy po kotew głazem hamowaną
Lub morskim zielem i w takt się podrywa,
Pierś wyprężając, a kurcząc kolano.
Przejdź do Pieśni XVII - Piekło