a potem przyszły dni,
dni dziwne,
pełne purpurowej grozy
i krótkie, blade, przerażone noce.
ulicami pędziły ciężkie autowozy
naładowane ludźmi, od bagnetów ostre
i pełno było wszędzie lepkiej, skrzepłej krwi,
jakby kto rozdarł wielką, zaropiałą krostę.
chodnikami wałęsali się bladzi, dziwni ludzie
z błyszczącymi niesamowicie, wklęsłymi oczyma
i wszystko było dziwnie mętne,
jak w gorączce.
czas się zatrzymał.
dni przychodziły śpiące
i noce koloru khaki.
nad pustymi ulicami żarzyły się lampy,
rzucając długie cienie białe i czerwone.
po nocach, pod eskortą, zawsze w jedną stronę
wywozili żołnierze długie, czarne paki.
jednego rana rzeki wygłodniałych ludzi
korytami zaułków spłynęły na plac
i krzyk miasto obudził:
te ścierwy!
oszukują nas władzą, której nie chcą dać.
mamy ich władzę gdzieś!
nam praw nie potrzeba!
niech nam dadzą chleba!
my - chcemy - jeść!!
- - - - - -
na morzu białym cicho z dołu,
gdy przypływ okręt mój kołysze,
przykładam ręce tubą do ust
i krzyczę:
SŁYSZĘ!!
coś się wyrwało z prętów tam,
krzyk zbuntowanej czarnej załogi.
czekajcie, sprute mam wyłogi.
powiodę wszystkich dzisiaj sam!
na cztery strony cztery drogi,
rozkładam ręce, wszystkie taml
chodźcie tu,
wołam was, jak gustaw,
których zapadłe w głąb policzki
pozwolą jasno mi policzyć,
ileście dni nie mieli w ustach.
czarni, brązowi, biali bracia!
zgrajo obdarta i wychudła!
gdy nocą księżyc wyjrzy z chmur,
jak szczury wyłazicie z nor.
pełzniecie,
wlokąc nóg swych szczudła,
pod okna, gdzie przy stołach żrą
za szybą natłoczonych barów
sterty kompotów i homarów
dranie spasione waszą krwią
i dziwnie oczy wam się lśnią,
aż was nie spłoszy krzyk zegarów.
gdy wiatr północny drzewa czesze,
przez taśmy gór po nocy widnej
od śnieżnych tundr do portu w sidney
widzę rozlane wasze rzesze.
gdy w polach czarne cienie tańczą,
splątane w jeden długi łańcuch,
do miast spełzacie się szarańczą,
siadacie cicho w progach drzwi
czuwać nad zdrowymi snem mieszkańców,
którym się wtedy w snach
majaczą
kałuże czarnej, tłustej krwi.
o bracia moi wszystkich ras
z europy, azji i ameryk,
ilu was jeszcze jest gdzie więcej,
armie zgłodniałe!
nowe stany!
nastąpił czas
i świat, jak kleryk
przyjmuje chrzest czerwonych święceń.
pójdziecie ze mną dzisiaj tam,
gdzie żrą zamorskie mangustany!
- - - - - - - - - - -
opadała na miasto mgła jesiennej słoty.
był dzień chłodny, bezbarwny, wilgotny, jak kanał.
w mokrej mgle po zaułkach do rana
kasłały kulomioty.
- - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
brzuchy nasze zielone, granatowe, sine,
takie lekkie przedziwnie, ciężą nam, jak więzy.
w dzień żujemy niesmaczną słodkockliwą ślinę,
a w nocy ssiemy własny zskorupiały język.
w głowie huczą nam ciągle jakieś dziwne szmery
i straszna czczość w żołądku okropnie nas nudzi,
widzimy tylko w górze przez okna suteren
nogi szybko ulicą przechodzących ludzi.
a nocą gdy zaśniemy strawieni bezruchem,
poskręcawszy wychudłe, popuchnięte członki,
śni nam się taki słodki prawdziwy baumkuchen
na dziedzińcu słonecznym sąsiedniej ochronki.
wyciągamy do niego ręce przez sztachety,
węsząc palcami próżnię, jak ssawkami macek,
a małe, czyste dzieci i białe kobiety
kładą nam w nie pachnący ukrajany placek.
pożeramy krztusząc się, kawałami, gwałtem
dobre, słodkie, przedziwne, wypieczone ciasto...
gdzieś blisko słychać trąbki...
...to mięciutkie auta
przysyła po nas wielkie, dobroczynne MIASTO.