Palę Paryż I/3

Obudziło go niecierpliwe szarpnięcie. Otwierano metro.
 Szara rozespana gromada, klnąc i przeciągając się, niechętnie opróżniała schody. Zdołu biło gęste, rozleniwiające ciepło rozgrzanych trzewi miasta, trawiących naczczo pierwsze porcje lekkich porannych pociągów. Ludzie, charcząc i ziewając, gramolili się jeden za drugim na powierzchnię chodnika i znikali pojedyńczo w przenikliwej porannej mgle.
 Otwierano pierwsze bistros. Szczęśliwi posiadacze trzydziestu centymów mogli napić się przy ladzie szklankę gorącej czarnej lury.
 Pierre nie miał trzydziestu centymów, dlatego powlókł się bez celu w górę bulwarem Belleville.
 Paryż zwolna budził się ze snu. W rudych, spróchniałych framugach okien przygarbionych hotelików, tu i ówdzie, ukazywały się już profile starych, rozczochranych, nawpół gołych kobiet, majestatyczne w swoich wygniłych ramach, jak widmowe portrety prababek tej bezpańskiej dzielnicy, gdzie prostytucja jest godnością dziedziczną, jak gdzie indziej tytuł rodowy lub stanowisko notarjusza.
 Okno jest obrazem, przybitym na martwym, kamiennym prostokącie szarej ściany dnia. Są okna — martwe natury, dziwne, mozolne kompozycje zapoznanego artysty-przypadku, sklecone z rogu przygodnej kotary, zapomnianego wazonu, jaskrawego cynobru dojrzewających na parapecie pomidorów. Są okna-portrety, okna-wnętrza, okna — naiwne podmiejskie sielanki à la celnik Rousseau, nieodkryte, nieocenione, niczyje.
 Kiedy pociąg, wjeżdżający wieczorem do miasta, mija uszeregowane po obu stronach toru domy z oświetlonemi nieregularnie, tu i tam, na różnych wysokościach, kwadratami okien, okno jest wówczas gablotką cudzego, niezrozumiałego, ach, jakże obcego życia, i oko moje, samotnego podróżnego, jak ćma trzepoce bezradnie u nieprzeniknionej tafli szkła, niezdolne dostać się do wnętrza.
 Gdy po całodziennych bezowocnych poszukiwaniach pracy, Pierre powracał jakąś pustą, nieznajomą uliczką, był już wieczór i wklęsłe kwadraty okien zaczynały fosforyzować wewnętrznem, utajonem światłem. Ulica pachniała fryturą, ciepłem niewietrzonych mieszkań, świętą, sakramentalną godziną obiadu. Chciwy, oswojony głód, jak wytresowany pies legł u progu świadomości, nie przestępując go nieproszony, zadowalając się tem, że każda myśl, pragnąca tam się wkraść, musiała wprzód na niego nastąpić.
 Poprzez tuman zmęczenia, jak krzyk, zamknięty w hermetycznym cylindrze i nie mogący wyrwać się zeń echem, łopotało w Pierrze imię Jeannette.
 Zrozumiał, że musi zajść do niej do domu, rozmówić się. Co jej zresztą powie — dokładnie nie zdawał sobie sprawy.
 Zanim wyplątał się z wiążącej go gmatwaniny uliczek, zapadła noc. Długo błądził w mroku, pozbawiony jakiegokolwiek punktu orjentacyjnego, z trudnością rozróżniając napisy ulic. Nagle doznał wrażenia, jakby z nieznanej ścieżki polnej wyszedł na bity, bezpieczny gościniec.
 Ileż to razy zdarza się, że, błądząc po obcych zakątkach, natrafiamy nagle na szlak znajomy, którego nie może sobie przypomnieć myśl, a puszczone samopas nogi instynktownie prowadzą nas naprzód, jak senne konie, wiozące zaspanego woźnicę raz przemierzoną koleją. Kto wie, być może natrafiliśmy przypadkiem na swoje własne, pozostawione tu kiedyś kroki, po których stopy stąpają wygodnie i pewnie jak psy, zdążające węchem po własnych śladach? I miasto, przemierzane przez nas codzień, oderwane paciorki obrazów, które utrwala nasz wzrok na negatywie pamięci, zrastają się w nas w jednolite pojęcie miasta dopiero nawleczone na tę niewidzialną nić rozsianych po niem naszych kroków, tę nieuchwytną mapę naszego własnego Paryża, jakże inną od Paryżów innych ludzi, przebiegających temi samemi, co i my, ulicami.
 Kiedy szlak stóp Pierra wyprowadził go po długiej wędrówce pod dom Jeannette, minęła już dwunasta. Mimo to Pierre wszedł na górę i zapukał. Otworzyła mu rozespana matka. Jeannette nie było. Nie wracała do domu od wczoraj.
 Pierre długo schodził w ciemnościach, zanim wydostał się zpowrotem na ulicę. Znalazłszy się na chodniku, nie czekał już przed bramą, jak pierwszej nocy, lecz ociężale powlókł się w mrok.
 Na rogu ludnej alei obryzgało go błotem przejeżdżające otwarte taxi. Opasły galant, rozparty na siedzeniu, całował wtuloną w niego smukłą dziewczynę, błądząc wolną ręką po jej szczupłych kolanach, z których odgarnął sukienkę.
 Pierre nie mógł dojrzeć twarzy dziewczyny, widział tylko granatowy kapelusik i szczupłe, prawie dziecinne kolana i nagłym wewnętrznym skurczem poznał po nich Jeannette. Zaczął biec, roztrącając opryskliwych przechodniów.
 Auto po chwili zniknęło mu z oczu za zakrętem.
 Przebiegłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się znękany. Niejasne, gorączkowe myśli, jak spłoszone gołębie, odleciały go nagle, zostawiając zupełną próżnię i łopot skrzydeł w skroniach.
 Był w jakiejś wąskiej uliczce. Pachniało w niej kiszoną kapustą i marchwią. Z wysiłkiem dowlókł się do rogu.
 Na opustoszałych polach przestronnych jezdni, wyrosłe z ziemi przez noc, piętrzyły się olbrzymie zielone walce, czerwone stożki, białe sześciany, obciosane piramidy, nocne realne królestwo form geometrycznych. Był w Halach.
 Szarzy, spłowiali ludzie w łachmanach wznosili z idealnie kulistych głów kapusty, z rozłożystych bukietów kalafjorów wielopiętrowe gmachy i wieże. Obok wystrzelał ku niebu patetyczny sześcian ściętych kwiatów. Tutaj gromadzono przez noc wszystko, co nazajutrz spotrzebuje Paryż do jedzenia i miłości.
 Ostry zapach świeżych, wydartych ziemi jarzyn osadził Pierra na miejscu. Cierpki, cierpliwy głód, warujący daremnie u drzwi świadomości, począł psim zwyczajem lekko skrobać w nie łapą.
 Pierre podszedł bliżej. Człowiek, uginający się pod gigantyczną naręczą kalafjorów, potrącił go boleśnie i z przekleństwem. Pierre usunął się nieśmiało na trotuar. Ktoś ujął go za ramię. Obejrzał się. Barczysty, wąsaty dryblas wskazywał mu ręką na dwukołowy wóz, naładowany marchwią...
 Pierre zrozumiał propozycję i skwapliwie zabrał się do zwalania na jezdnię bezkształtnych bloków. Pomagało mu w tem jeszcze kilku wynędzniałych ludzi. Pierrowi wydało się, że w jednym z nich poznaje sąsiada z wczorajszego noclegu pod metrem.
 Nieprawidłowy czerwony ostrosłup rósł, zrównał się z pierwszem piętrem, sięgnął wyżej.
 Kiedy wozy opróżnione odjechały, wszystkich tragarzy poprowadzono w głąb Hal. Obejrzawszy się za siebie, Pierre spostrzegł, że postępuje za nim tłum podobnych mu, wyszarzałych ludzi. Wszyscy mieli dokoła szyi okręcone brudne wełniane szmaty, twarze — wyżęte z krwi, zarośnięte i ziemiste.
 Ustawiono ich w długą kolejkę, częstując każdego z kotła miską gorącej cebulowej zupy. Pierre dostał również swoją miskę i ponadto trzy franki w gotówce. Gdy wychłeptał gorącą ciecz, parząc sobie niemiłosiernie przy tej operacji usta, odebrano mu z ręki miskę i odepchnięto go nabok, torując dostęp innym. Powracając uliczkami tego nowego dziwacznego miasta, skazanego za kilka godzin na zagładę,  Pierre uszczknął z jednego z bloków kilka wielkich marchwi, zalatujących jeszcze tłustością ziemi, i łapczywie zjadł je w zaułku.
 Świtało. Pierra ogarniały zmęczenie i senność, zwabione ciepłem pochłoniętej aromatycznej zupy. Zaczął się oglądać za miejscem na nocleg.
 I tu, w zapadłościach bram, we wnękach stężałych się domów, spali zwinięci, poskręcani, jak skórki, ludzie. Pierre wyszukał sobie wolny, osłonięty od wiatru narożnik i ułożył się za nim, poowijawszy sobie uprzednio kostniejące kończyny, za przykładem innych, strzępem podniesionej ze śmietniska gazety. Zasnął, zanim zdążył przytulić się wygodnie do wilgotnego, sparszywiałego muru.
 Obudził go niski granatowy człowieczek w kusej pelerynce, przekładający mu cierpliwie od kilku minut, że leżeć w tem miejscu nie wolno i że musi natychmiast wynosić się dalej. Pierre nie wiedział dobrze, gdzie ma właśnie iść „dalej“, powlókł się jednak posłusznie przed siebie.
 Fantastyczne, wzniesione z takim mozołem miasto nocy zniknęło, jak fata morgana. Tam, gdzie przed chwilą piętrzyły się magiczne sześciany i przysadziste stożki z główek rzepy, po wyślizganych szynach sunęły teraz ruchome domki tramwajów z imitującą dym laską pałąka. Był już dzień...
 Pracy nie było nigdzie. Wałęsając się bocznemi ulicami, Pierre wstępował z uporem do napotykanych po drodze garażów, proponując swe usługi przy myciu samochodów. Wszędzie witały go wrogie twarze i nabiegłe krwią oczy szorujących karoserie wyrobników, oczy, najeżone, jak psy, wietrzące rywala do kości, która pożywić może najwyżej jednego. Pomocy nie potrzebowano nigdzie.
 Z nadejściem wieczora, nowym palącym skurczem, boleśniejszym od głodu, zadygotało w nim imię Jeannette. Instynktownie powlókł się w kierunku jej mieszkania.
 Jeannette ciągle nie było w domu.
 Ulice mnożyły się długie i giętkie, rozciągały w nieskończoność, jak przywiązany do nogi gumowy powróz, pierzchały z pod nóg, jak jaszczurki w odbłyskach uciekających świateł, mrugały z mroku porozumiewawczo oczyma tysiąca godzinowych hotelików.
 Zbliżając się do jednego z nich, Pierre ujrzał nagle wychodzącą stamtąd parę. Barczysty mężczyzna i drobna, smukła dziewczyna. Twarzy dziewczyny nie mógł dostrzec w ciemności, z sylwetki jednak poznał Jeannette. Rzucił się w ich stronę, roztrącając zagradzających mu drogę przechodniów. Zanim zdążył się z nimi zrównać, para wsiadła do taksówki i odjechała.
 W bezsilnem zapamiętaniu stał przez chwilę bezradny pod drzwiami pustego hoteliku. Napływająca fala przechodniów popchnęła go dalej.
 Nie uszedł nawet stu kroków, gdy zobaczył wychodzącą z innego hoteliku parę. Dziewczyna z sylwetki łudząco podobna była do Jeannette. Chcąc ich dopaść, musiał przedostać się na drugą stronę jezdni. Drogę zatarasował mu nieprzerwany potok samochodów. Gdy przedarł się wreszcie na przeciwległy chodnik, pary już nie było, wsiąkła w tłum. Bezsilny płacz złości, dotkliwszy, niż płacz z bólu, podstąpił mu do gardła.
 Dokoła zapalały się i gasły, migocąc naprzemian znacząco światłem białem i czerwonem, napisy hotelików, zapraszające gościnnie przechodniów. W każdym z tych hotelików mogła w tej chwili znajdować się Jeannette. Zamęczona pożądliwością wymagającego dryblasa, śpi skulona, jak dziecko, ze złożonemi modlitewnie między kolanami rękoma. Drab głaszcze jej białe ciało, wątłe i bezbronne. Pierre poczuł dla niej niewysłowioną tkliwość, graniczącą niemal z rozrzewnieniem.
 Myśli kłębiły się zawikłane i kręte, jak uliczki, po których teraz błądził. Na progu tanich, parofrankowych hotelików, chude, ubogo ubrane kobiety, chroniące się przed deszczem pod rozkwitającemi błyskawicznie palmami parasoli, zatrzymywały przechodniów krótkiem, nęcącem cmoknięciem, którem na całym świecie wabi się psa. W Paryżu tak przywołuje się człowieka.
 Wątła, suchotnicza dziewczyna w nocnych przemoczonych pantoflach obiecywała mu za pięć franków najtajniejsze rozkosze swego skrofulicznego ciała. Dla podkreślenia nieprzyzwoitego gestu, który dlaczegoś wydawał się jej kuszącym, wysunęła z ust język biały i obłożony, jak u ludzi chorych na niestrawność.
 Pierre trząsł się z zimna i napięcia wewnętrznego. Skądś, zbliska dolatywała skoczna melodja pianoli. Mała czerwona latarenka wskazywała charakter wesołego lokaliku.
 Pierre przypomniał sobie, że ma w kieszeni zarobione w nocy trzy franki i zdecydował się zajść do środka. Mając trzy franki, można zamówić sobie „boc'a“ i przesiedzieć w cieple do rana.
 Owionęła go fala mdłego, oszałamiającego ciepła, mocny zapach pudru, tanich perfum i tanich kobiet. Poomacku prawie doszedł do pierwszego stolika pod ścianą i, wyczerpany do ostatka, ciężko osunął się na zgrzytliwy lament sprężyn wyściełanej kanapki.
 Kiedy otworzył oślepione światłem oczy, wydało mu się, że naciśnięta przezeń sprężyna kanapki była jednocześnie centralną sprężyną całego tego mechanizmu, który mimo woli uszkodził.
 Sala nie różniła się w zasadzie niczem od baru przeciętnego domu publicznego ze stolikami i pianolą, która grała teraz w tempie tak powolnem, że pomiędzy poszczególnemi tonami podskakujących klawiszy Pierre słyszał próżnię, szum spadającej kropli-molekuły czasu.
 Pod ścianami, w cieniu rachitycznych palm w zielonych wiaderkach, wykwitały rzędami nakrapiane muchomory stolików. Środkiem, w leniwych, rozłożonych na atomy ruchach, jak w filmie upowolnionym, krążyło kilkanaście nagich, przysadzistych kobiet. Tłuste, obrzękłe ich ciała zdawały się z trudem przezwyciężać opór powietrza, kołysane na jego elastycznych poduszkach, wśród płaskich, zgęszczonych obłoków tytoniowego dymu, niby ciała renesansowych anielic, w rytmicznym łopocie rozcapierzonych, jak wytarte skrzydła motyle, wypełzłych szarf.
 Pierre w jednej chwili zrozumiał wszystko. Sprężynka trzasła, przerzucając go ostatnim odskokiem w inną rzeczywistość.
 Tak, to był raj. Pierre zrozumiał to od razu, aczkolwiek, nie będąc religijnym nie wyobrażał sobie nigdy dokładnie tej instytucji. Odgadł to po błogiem odrętwieniu, rozlewającym się po jego żyłach, po dźwiękach jakby znajomej, niegdyś w ubiegłym życiu, raz już słyszanej rajskiej muzyki, po szeleście skrzydeł kołujących powoli anielic. Tylko dlaczego obłoki tak bardzo przypominają dym tytoniowy, a destylator ambrozji — ladę zwykłego bistro.
 Nagle wzrok jego padł w kąt, i Pierre zamarł w kornej ekstazie.
 W rogu, nad drewnianym ołtarzem kontuarka, niemy i nieruchomy, jak posąg, górował bóg-Sabaot. Nie był to bóg chrześcijański z długą białą brodą, przypominał raczej bronzowego, beznamiętnego Buddę, którego olbrzymią statuę Pierre miał sposobność oglądać niegdyś na wystawie kolonjalnej. Był to identycznie taki sam bóg, o kształtach matrony, twarzy nalanej, pomarszczonej i kobiecej, tylko z uszu jego zwisały jeszcze kosztowne wota masywnych kolczyków, zrównoważonych, jak szale nieomylnej, mistycznej wagi.
 Przez wpółprzymknięte drzwi, wraz z chłodnym powiewem powietrza, przesączali się pojedyńczo na salę mężczyźni, niezgrabni i onieśmieleni, szukający długo i niezaradnie miejsca za oczekującym ich gościnnie, wolnym stolikiem.
 Przy kilku stolikach Pierre zauważył inne jeszcze kobiety, znieruchomiałe w szczelnem zatuleniu kosztownych futer, podobne do grzesznic na obrazach starych mistrzów, usiłujących napróżno osłonić swą palącą nagość przejrzystą frendzlą rozpuszczonych włosów.
 Od czasu do czasu któryś z przybyłych mężczyzn podnosił się wolno, wpatrzony rozszerzonemi zdumieniem oczyma w jedną z otaczających go anielic, jakgdyby nagle odnalazł w jej twarzy twarz inną, dawno szukaną i znajomą. Wtedy oboje, ująwszy się za ręce i zakreślając nogami powolne półkola, zdążali ku ołtarzowi kontuarka, gdzie, wzamian za mistyczną przepustkę banknotu, nieruchomy Budda, o twarzy nalanej i kobiecej, uroczystym, liturgicznym ruchem wręczał kobiecie symboliczny pierścień numeru i wąską stułę ręcznika. Potem oblubieńcy, w majestatycznych spiralach, unosili się wgórę linją krętych, niematerjalnych schodów, odprowadzani jedynie przez roztrzepotane motyle spojrzeń dziwnych kobiet, zatulonych w futra.
 Pierre wpółomdlewał w błogim poczuciu przenikającego go ciepła. Ogarniał go słodki półsen, w który pogrążył się jak w letnią wannę po długiej wędrówce.
 Wytrącił go zeń głos dobijający się natrętnie i oddawna do furtki jego świadomości. Niechętnie otworzył oczy. Znowu ta sama gama. Natężył słuch:
 — Nie poznaje mnie pan, panie Pierre?
 Ktoś natarczywie, przemocą usiłował wyciągnąć go z pod miękkiej pierzyny naciągniętej na głowę senności. Pierre spróbował wywinąć się temu głosowi, przepuścić go mimo, jak człowiek, którego napastliwy budzik wypędza z dziewiczych gąszczów snu, napróżno usiłuje zakopać się napowrót w jego zagrzaną, wyhodowaną przez noc, zwrotnikową roślinność. Głos przeszybował gdzieś nad nim, jak ciężki ptak, nie dostrzegający swej zdobyczy, zatoczył szerokie koło i powrócił nagły i ogłuszający, jak uderzenie:
 — Czy nie spotyka się pan już z Jeannette?
 Pierre otworzył oczy naoścież.
 Monotonne skomlenie pianoli. Ciężkie, pełnopierśne anielice defilują po sali w hipnozie zwolnionego filmu. Jedna z nich, zupełnie naga, z kokardą we włosach, przycupnęła na skraju kanapki, uporczywie wpatrzona w Pierra.
 — Nie poznaje mnie pan? Byłam przecież przyjaciółką Jeannette. Chodziliśmy razem często do kina. Pamięta pan, kupował nam pan zawsze cukierki?...
 Pierre z uporem jarmarcznego gapia, nachylony nad straganem pamięci, szperał w napełniających go trocinach, natrafiając co chwila na rozsiane w nich błyszczące punkciki wspomnień.
 Któż to taki ta namolna mucha, zawzięcie usiłująca wrócić go poprzedniej, porzuconej na zawsze rzeczywistości? Byłażby to tylko złuda jego przesiąkniętej jeszcze ziemskiemi reminiscencjami wyobraźni? W takim razie wystarczy zagrzebać się głębiej w czarodziejskie poduszki napływającej falami, wszechoczyszczającej senności.
 Lecz dokuczliwa mucha brzęczała bez przestanku:
 — Chciał pan spytać pewno, jak się tu dostałam? Mój Boże, to takie proste. Nigdy nie miałam jakoś szczęścia. Ani razu nie trafił mi się forsisty przyjaciel. Za dwieście franków miesięcznie wyżyć i ubrać się trochę trudno. Co innego, gdy się ma takiego dobrego przyjaciela, jak ma Jeannette. Powinęła mi się noga. Dostałam książeczkę. Z magazynu wyrzucono mnie oczywiście na drugi dzień. Trzeba było próbować na ulicy, a to nie tak łatwo, jakby się zdawało. Jeszcze latem niczego, ale jak przyjdą deszcze... Nie mam na to zdrowia. Przeziębiłam się... Leżałam w szpitalu. Jak wyzdrowiałam, dostałam się tutaj. Tu, w gruncie rzeczy — praca o wiele lżejsza. Zawsze ciepło. Zarabia się mniej, ale za to regularnie. Dziesięć franków od gościa, z tego siedem — dla gospodyni. Jedzenie na miejscu. Można wyżyć. Zarabia się raz więcej, raz mniej, zależy od szczęścia. Przedwczoraj naprzykład miałam piętnastu gości — to zawsze czterdzieści pięć franków. Ma się wiedzieć, nie codzień bywa tyle. Praca trochę męcząca, ale zato co trzeci dzień — wychodne. Już pan odchodzi? Nie zostaje pan jeszcze trochę? Chciałam się spytać, co porabia Jeannette. Czy nie jest już pańską przyjaciółką?
 Pierre wstał nagle od stolika i z mozołem naciągał kaszkiet. Uwolniona sprężyna odskoczyła ze zgrzytem, wprawiając w ruch cały mechanizm. Pierre miał wrażenie, że potrącił otaczającą go bańkę mydlaną, która nagle prysła.
 Skoczny, karkołomny lament pianoli. Po sali w szybkich obrotach krąży kilkanaście gołych, spoconych dziewczyn, poprzystrajanych taniemi, pretensjonalnemi kokardami. Kilka innych napiera się krzykliwie czerwonym sierżantom, aby postawili im piwo. Dym, zgiełk i zaduch.
 Przy kilku stolikach — kosztownie ubrane panie w towarzystwie panów o połyskujących gorsach. Ci nie piją swego piwa, hojnie częstują niem oblegające ich stolik dziewczyny, podziwiając chętnie ich sztukę akrobatyczną. Sztuka polega na tym, że jeden z gości kładzie na stoliku franka, dziewczyna zaś zdejmuje go bez użycia rąk, zapomocą samych tylko organów kobiecych. Panie w futrach uśmiechają się z aprobatą.
 Pozostawiwszy na spodku wygrzebane z trudem z kieszeni trzy franki, Pierre przecisnął się do drzwi i, nie odpowiadając na uprzejme pozdrowienie majestatycznej, jak Budda, matrony przy kasie, wyślizgnął się na ulicę.
 Na ulicy padał deszcz, drobny, rzęsisty, przerywany odległym migotem gwiazd. Nad lodowatym basenem nieba Wielka Niedźwiedzica otrzepywała swą połyskliwą sierść po wieczornej kąpieli i chłodne bryzgi leciały na ziemię.

Czytaj dalej: 4. Palę Paryż I/4 - Bruno Jasieński