Pieśń o głodzie - II

w maju,
w zazielenionej słonecznej stolicy
spacerowały po trotuarach kobiety dzieci i żołnierze,
gdy nagle
z buchającej aorty przecznicy
bęben uderzył.
szli kolumnami,.
za rogiem ginęli
szereg za szeregiem rytmiczny i twardy
na piersiach szarych, żołnierskich szyneli,
jak kwiaty,
czerwieniały czerwone kokardy.
za szeregami ulicznicy
z krzykiem i świstem
gonili tańczący,
wyrzucali czapki,
ulice się kłaniały białe i czyste.
w wypiekach słońca opadały kwiatki.
przechodziły kompanie równo, jak na mustrze,
bez komendy trzymały swój cudowny krok,
wszyscy porwani jednym
milionowym
spazmem.
i w tłumie błysk bagnetów odbił się,
jak w lustrze
i zachłysnął się cały dzikim entuzjazmem.
na ulice tłumy jasnych roześmianych ludzi
wyrzygały na słońce obdrapane domy.
panny. służące. prostytutki
uśmiechają się do siebie,
jak znajome,
i serca pod bluzkami tłuką im,
jak gongi.
na gmachu poczty i telegrafu
rozwinięta
olbrzymia czerwona chorągiew
na wszystkich piętrach stukające aparaty
wyrzucają podłużne papierowe świstki:
wieść na cztery końce świata
wszystkim. wszystkim . wszystkim.
w tokio zdenerwowany japoński mikado
odbiera rozedrgane, dzwoniące depesze
i rozmawia iskrami z londynem,
że wyrosły już, zagrażając zagładą
światu,
czerwone ręce proletariatu.
a wieczorem
z czarnego oszalałego miasta,
z katedry,
ciemnymi zaułkami wśród śpiewów i świstu
w pole płaszcza kryjąc twarz
uciekał Chrystus;
gdy nagle tłum go na placu
dopadł.
pochwycili za ręce.
zawlekli.
czarni obdarci ludzie od kielni i łopat.
zaciągnęli krzyczącego,
boso,
na róg,
na miejscu samosąd.
kucharki zachrypnięte podnosiły pięści:
- za naszą krzywdę!
- za nasze córki, co się poszły po hotelach łajdaczyć!
- za nasze stare, zharowane matki!
- za naszą hańbę przepłakanych mąk,
- którąś dzwonkiem zagłuszał i karmił opłatkiem!
kułakami, laskami zabili, zatłukli.
poturbowane, umęczone ciało
upadło pod razami spracowanych rąk.
w tym samym czasie,
kiedy dusza moja w kaloszach "treugolnik"
w warszawie,
w natłoczonym kinie,
ściśnięta
próżno czekała zbawienia.
w środku detektywicznego włoskiego dramatu
od niechcenia zerwała się lenta
i na płótnie wśród śmiertelnej ciszy
ukazała się ta sama scena.
krzyk powstał na sali i panika.
rzucili się w popłochu do drzwi.
mężczyźni tratowali kobiety.
próżno ciskał się przy aparacie mechanik,
a gdy wreszcie zapalono kinkiety,
na ekranie zostały czarne plamy krwi.
po ulicach snują jacyś ludzie,
cienie prawie,
i giną zanim słowo się głośno wymówi,
a w oświetlonej sali tow. higienicznego
histeryczne studentki i gawiedź
oklaskują ziewającą estradę,
z której kłaniał się glinką i kochał się tuwim,
twarze krwią im zachwytu nabiegły
nalane.
czekajcie, twarze te skądś znam!
to tłum ten sam,
który we mnie w zakopanem
rozjuszony w bezbronnego ciskał jajka i cegły.
i kiedy żegnany oklaskami schodził ostatni błazen,
wszedłem wolno na estradę
i powiedziałem prawie ze smutkiem.
- panowie,
- nic nie wiecie.
- dostałem depeszę.
- dzisiaj wyjeżdżam.
zdaje się, że nikt się nie rozpłakał.
było cicho.
ktoś zaczął bić brawo.
wyszedłem wolno na ulicę.
dorożka odwiozła mnie na dworzec.
kłaniały się latarnie nie wiadomo po co,
gdy pociąg szyby okien chustką dymu czyścił.
schyleni pod piecami
majową nocą
śpiewali na zwrotnicach czarni maszyniści.

Czytaj dalej: But w butonierce - Bruno Jasieński