Pieśń o głodzie - I

daj twarz do kolan swoich przytulić.
krew z twoich palców zliżem.



z odrzuconymi bezwładnie
rękami
ulic
leżało Miasto krzyżem.
przybili go do ziemi ćwiekami lamp,
jarzące białe gwoździe wżarły się,
jak krzyki.
przyszła noc
i przylgnęła do krwawych ramp
palącą chustą weroniki.


okropna,
lepiej deszczem po twarzy tłuc,
jak tych
ukrzyżowanych na bramach rajów.
krople czarne,
maleńkie,
natrętne,
wyrzucone z krwią razem z powrotem
z płuc
po czarnej pooranej szynami twarzy
spłynęły łzami tramwajów.


jeszcze i jeszcze,
bezkształtne, wypukłe
domy czarne, obślizgłe, karmione deszczem
napęczniały, jak gąbki,
napuchły,
rozlały się, rozpełzły rozdęte, stulice
wystąpiły na chodniki z ciemności,
zsunęły się,
przecięły krzyczącą ulicę
- ludzie!
- pomóżcie!
- rozgniotą!


wypłynęły w uścisku skrwawione wnętrzności
i bez jęku wylały się w błoto.


a czarne ściany rosną,
ciągną się do góry.
zasłoniły całe niebo,
w zakryły szczyty,
jakby ogromne ołowiane chmury
na ziemi urządziły meeting.



nie będę żył, jak kato, ni walczył, jak samson
głód, który rośnie we mnie, ciska mną w gorączce.
był człowiek, który nie jadł, nazywał się hamsun
i zrobił na tym później sławę i pieniądze.

na wytartej kanapie, skręcony w sześć
leżę prężąc do góry zsiniały profil.
dzień odchodząc wył długo zjeżywszy szerść,
a teraz noc mi śpiewa swe dziwne strofy...
zaraz sufit bez szmeru zsunie się w pokoju.
przygniecie pomaleńku
cicho i jasno.

wolno tynk się na ścianach rozdwoił,
jakby pokój wargami mlasnął.
ścian rozmokniętych bezzębne dziąsła
poruszyły się wolno.
żują cmokając.
nagle stół po podłodze zapląsał
i piec podskoczył, jak pajac.
coraz bliżej i bliżej zsunęły się ściany.
nie odepchnąć rękami pełznących tapet.
cicho...
na palcach...
jak pies ścigany...
już tylko za parapet...
T E R A Z !!
a ku ku!
głową w dół.
cztery okna
i
trrrach!
o miękki asfaltowy materac.
poleciało.
zatańczyło.
upadło.
i jeszcze
odbity, jak od gutaperkowej posadzki
lecę.
odskakuję od gzymsów, jak piłka,
z deszczem
i w górę wystrzelam świece.
gumową czaszką o bruk
i wyżej
hop!
odbijam się z powrotem.
do góry i na dół.
z rozpostartymi rękami lecę pod strop
i znowu na ziemię spadam.
już myśli, jak kobiety, walą się z nóg,
ociężałe,
jak kłęby w zburzonym ruszcie.
jeszcze chwila i czaszka trzaśnie o bruk
- pomóżcie!
- pomóżcie!!
- pomóżcie!!!
przybiegli wystraszeni.
otoczyli kołem.
w rozpostartego wparli przerażone oczy.
- nie bójcie się.
- nie krzyczcie.
- nic nie zwichnąłem.
- przyciśnijcie mnie.
- mocniej!
- odskoczę!!
pochylili się.
przygnietli.
zagrali na trąbce.
bliskie zmieszane twarze, przestraszone trochę.
dwóch wysiadło z karetki i wsadzić mnie w głąb chce!
na skołataną głowę wciągną mi pończochę!!
położyli na miękkie.
.... daleko.
... przyszłość.
... długie zielone palmy kołyszą się w czaszce.
Reniu!
to ty?
jak dobrze że przyszłaś.
aksamitnymi rękami po twarzy mnie głaszczesz.
pamiętasz wtedy wieczór...
deszcz za oknem śpiewał.
słuchałem, czy choć jeden nerw Twój jeszcze drży mną
na zielonym cmentarzu teraz skomlą drzewa
i jest tak bezlitośnie, przejmująco zimno.
teraz sam, jak podrzutek przez pusty przytułek,
pójdę pomiędzy ludzi daleki i obcy.
w maleńkim gniazdku serca nie ma już jaskółek,
zabili mi ostatnią źli, niegrzeczni chłopcy.
chlipiący skowyt z krtani na wierzch się wyspinał.
czepia się Twojej sukni, pełznie ku dłoniom.
uciekać nie mam siły.
nadchodzi finał.
zajadli mali ludzie z psami mnie gonią.
ogromny tłum
z laskami,
czarny,
jak powódź
rośnie,
wije się za mną
długi,
jak ogon.
zamknęli drzwi!
za późno!
nie mam gdzie się schować!
malutk i prosty człowiek podstawił mi nogę!!
już.
już.
dopadli.
stratowali.
zmięli.
podeptanego trupa podnieśli, jak sztandar
wysoko
i na przedzie,
nad tłumem
obok kapeli,
ponieśli.
śnieg padał gruby i w oczach narastał.
szli ludzie niezliczenie, bezładnie i tłumnie,
kiedy zakropionymi ulicami miasta
ponieśli mnie w ogromnej ołowianej trumnie.
szli księża z kadzidłami, jeden długi gest rąk,
i związek literatów w cylindrach i krepie,
i cechy z chorągwiami,
w tużurkach,
z orkiestrą,
a potem tłum się czarny na rogach doczepiał.
na placu teatralnym tłum rozlał się w mrowie.
dzwony dzwoniły w dzwony i w dzwonach ich krzyk nikł,
gdy nagle
straszny,
obandażowany
człowiek
podniosłem się ogromny,
groźny,
jak wykrzyknik!
panowie!
jestem wzruszony.
widzicie, zbladłem.
żegnacie mnie tak pięknie i tyle tu kobiet,
ale zapominacie, że nic dziś nie jadłem
i muszę iść zaraz na obiad.
o!
cisza.
i ryk jeden!
krzyki. spazmy. płacze.
hałas powstał i tumult.
krzyczeli: "zmartwychwstał"!
jakby na przedstawieniu opery w teatrze
nagle zaśpiewał statysta.
panowie!
nie klękajcie.
nie płaczcie.
nie krzyczcie.
widzicie, stoję zdrowy, cudowny i prosty!
ach, skurcz się w sobie,
wykrztuś na bruk swoje życie
i idźcie z nim pod ręce tańcować na mosty.
nie będziemy już odtąd umierać więcej,
któż by nas takich pięknych i olbrzymich grzebał.
roześmiejcie się wszyscy,
weźcie się za ręce
i prosto marszałkowską pójdziemy do nieba.
jak może każdy z nas,
co dzisiaj tańczą,
stać się martwym,
śmierdzącym,
po którym się skrupulatnie wykadza zakrystię,
nas
z których każdy sam jest żyjącą monstrancją
na serca swego białą eucharystię.
pozdejmujcie ich z krzyżów!
niech ziemią kroczą
ci,
co chcieli przez wieki umierać za nas.
życie cudownym sokiem trysnęło nam w oczy,
jak pod nożem dojrzały ananas!
... z przyczajonych zaułków w noc ku spelunkom
czarna zmowa wypełzła,
wije się, jak skorek.
pochwycili mnie z tyłu!
wiążą!
ratunku!!
na głowę mi wciągają straszny czarny worek!
przyszła noc głuchoniema i w głowach siadła,
małe kaszlące serce przycisnęła ręką.
słyszę!
ziemia już dudni od stóp, jak kowadła.
trzymajcie!
tętna mi pękną!
z daleka jeszcze.
słońce głowę mi parzy.
olbrzymi głodni ludzie, czarni od maszyn!
idziecie,
wiem.
nie patrzcie!
nie trzeba twarzy!
każdy z was będzie mesjaszem!
o wykrztuś się z twych piwnic,
wywal się na wierzch,
jak krew buchnij przez okna i wszystko zalej
tłumie chamów,
co niebo głowami dziurawisz!
jakie ogromne morze wyobrażeń!
jakie cudowne dale!
serce olbrzymie w krtani stanęło i skacze.
wypluję pod nogi, w piach wam.
idziecie!
krzyczeć nie mogę!
ogromni w zorzy pożodze.
trup mój
krwawy,
stratowany,
czerwony,
jak łachman,
z którego może szmatę na swój sztandar udrą,
w śmiertelnym zapatrzeniu leży wam na drodze,
po której przechodzicie
w J U T R O!

Czytaj dalej: But w butonierce - Bruno Jasieński