słońce przygniótłszy kolanem, skóry dymiące się połcie
długo do mięsa obdzierał nasz okrwawiony scyzoryk.
w noce bezgwiezdne majtkom na świata płonącym drednoucie
twarz wylizały do krwi nam zorzy czerwone ozory.
nam-li wyrosłym w trudzie pod wściekłą zdarzeń ulewą
błądzić po morzach uniesień w gwiezdne wsłuchanym kapele?
zgodnym wysiłkiem twardych rąk rozhuśtany w lewo
czarni maleńcy ludzie ziemi olbrzymi propeller.
patrzył na wszystko z góry nasz bezpartyjny pan bóg.
płakał nad nami deszczem, aż wreszcie krwią się wysmarkał.
gdy walec wieków gniótł nas, krwi nasze twardych jambów
słuchało stare słońce łyse, jak łeb bismarka.
długo świeciło w ślepia nam, purpurowym murzynom,
w mordy zwęglone w hutach, do których przyrósł kopeć.
gdy go, zwleczone na ziemię, nóż robotniczy zarzynał,
tłum się na trupa rzucił krew buchającą żłopać.
z życiem rozgranym pod ręce na świata szerokie trakty
wyszliśmy rano, śpiewając, z płachtą koloru flamingo.
paszcz wytoczonych mitraliez suche rytmiczne antrakty
w krtań zabijemy z powrotem kulą wyplutą z brauninga.
kto nam, kto nam teraz drogę zagrodzi samym?
wszystko zmiażdżymy butami piękni, ogromni i ludzcy.
miejsca! gromada idzie, proletariacki samum!
czapkami drogę, wymościł taneczny krok rewolucji.
świat postawiony pod ścianę, jak mały, blady człowieczek,
mrugał bezradnie oczkami, gdy kolbyśmy wznieśli do ramion.
płakał zmartwiony Chrystus o dusze swoich owieczek,
gdy salwą gruchnęły lufy i śnieg się krwią poplamił.
nam-li dziś skomleć nad trupem, gdy hymnem tętni nerw,
czaszką o ziemię grzmocić i krzyczeć: nie przeklinaj?!
do wszystkich okien i drzwi już wali kolbami mauzerów
w łunach wschodzącej zorzy wielka świetlana NOWINA!