Palę Paryż III/1

A jed­nak po­zo­stał ktoś, kogo nie doj­rza­ła przez gru­be, szczel­nie za­su­nię­te mury.
 Na za­to­pio­nych przy­pły­wem śmier­ci po­lach Pa­ry­ża, w ci­chej go­dzi­nie od­pły­wu, wy­nu­rzo­ne z opa­da­ją­cych fal, jak bia­łe ły­si­ny mie­lizn na mar­twej prze­strze­ni wód, ko­ły­sa­ły się trzy żywe wy­sep­ki ludz­kie.
 Były to, od­cię­te od resz­ty świa­ta chłod­nym golf­stro­mem pra­wa, wy­spy ro­bin­so­nów o go­lo­nych gło­wach.
 Za­gu­bio­ne wśród del­ty ulic, od­gro­dzo­ne wy­dzie­la­ją­cym się z ich ścian, wła­ści­wym im flu­idem izo­la­cji, pod­le­głe wła­snym we­wnętrz­nym pra­wom sa­mo­ist­nych or­ga­ni­zmów, jak­by w in­nej po­ło­żo­ne rze­czy­wi­sto­ści, prze­trwa­ły one dłu­gie ty­go­dnie, nie­tknię­te, obo­jęt­ne, jak dziw­ne pły­wa­ją­ce domy, zmy­te w nocy po­wo­dzią i uno­szą­ce się ran­kiem na jej po­wierzch­ni, peł­ne uśpio­nych, nie po­dej­rze­wa­ją­cych ni­cze­go lu­dzi.
 Ogłu­pia­li do­zor­cy wię­zien­ni, w oba­wie przed od­po­wie­dzial­no­ścią i w ocze­ki­wa­niu ja­kichś uro­jo­nych in­struk­cyj, oto­czy­li je po­dwój­ną ob­rę­czą jak naj­ści­ślej­sze­go od­osob­nie­nia. Oba­wa, by słuch o pa­nu­ją­cych na­zew­nątrz epi­dem­ji i roz­przę­że­niu, wtar­gnąw­szy do na­tło­czo­nych wię­zień, nie stał się ha­słem do bun­tu, pa­ra­li­żo­wa­ła im ję­zy­ki.
 Ko­rzy­sta­jąc z in­nych zbior­ni­ków wody, wię­zie­nia, zwy­kłym zbie­giem oko­licz­no­ści, ustrze­gły się przed za­ka­że­niem śmier­tel­ną bak­ter­ją pierw­sze­go za­raz dnia. Za­opa­trzo­ne ob­fi­cie wła­sne skła­dy żyw­no­ścio­we w po­łą­cze­niu z naj­su­row­szą izo­la­cją — do­ko­na­ły resz­ty.
 Tak za­szedł ten fakt, nie­praw­do­po­dob­ny, choć w grun­cie rze­czy pro­sty: w swych wę­drów­kach po mie­ście dżu­ma otar­ła się wie­lo­krot­nie o wy­so­kie śre­dnio­wiecz­ne mury, o za­trza­śnię­te her­me­tycz­nie bra­my dziw­nych wy­se­pek i po­szła da­lej w noc, w mrok, w gma­twa­ni­nę ulic i za­uł­ków.
 Wpo­środ­ku i na krań­cach za­po­wie­trzo­ne­go mia­sta, ogro­dzo­ne gro­bla­mi mu­rów, po­zo­sta­ły trzy nie­tknię­te wy­sep­ki, za­miesz­ka­ne przez tłu­my stło­czo­nych na cia­snym kwa­dra­cie lu­dzi o go­lo­nych gło­wach, po­zba­wio­nych od­daw­na kon­tak­tu ze świa­tem ze­wnętrz­nym i prze­bie­ra­ją­cych swój mo­no­ton­ny ró­ża­niec wię­zien­nych dni, nie do­my­śla­jąc się na­wet, co się świę­ci w tej chwi­li po tam­tej stro­nie ścian.
 Od pierw­sze­go za­raz dnia epi­dem­ji przez mury wię­zień prze­sta­ły prze­są­czać się dzien­ni­ki, co wy­wo­ła­ło pro­test i de­mon­stra­cję uwię­zio­nych. Gdy de­mon­stra­cja nie od­nio­sła skut­ku, roz­po­czę­to gło­dów­kę. Gło­dów­ka trwa­ła czte­ry ty­go­dnie i, nie do­piąw­szy ni­cze­go, za­koń­czy­ła się wresz­cie ka­pi­tu­la­cją. Jed­nym re­al­nym jej re­zul­ta­tem było za­osz­czę­dze­nie żyw­no­ści, któ­ra dzię­ki temu star­czyć mo­gła jesz­cze na kil­ka dni.
 Po wstrzy­ma­niu ga­zet na­stą­pi­ło zko­lei po­gor­sze­nie i uszczu­ple­nie por­cji stra­wy wię­zien­nej. Wy­czer­pa­ni gło­dów­ką aresz­tan­ci skła­da­li to na karb ob­ostrze­nia kar­ne­go re­ży­mu. Po­gor­sze­nie ja­dła sta­wa­ło się jesz­cze kil­ka­krot­nie po­wo­dem dłuż­szych lub krót­szych gło­dó­wek, któ­re, za­osz­czę­dza­jąc za­pa­sy, od­su­wa­ły tyl­ko dzień osta­tecz­ne­go roz­wią­za­nia.
 Por­cja je­dze­nia sta­wa­ła się z każ­dym dniem skąp­sza. W oba­wie od­we­tu ze stro­ny więź­niów mi­zer­na grup­ka do­zor­ców wię­zien­nych, za­mknię­tych wraz z nimi w tych mi­mo­wol­nych ar­kach No­ego na fa­lach po­wszech­ne­go po­to­pu, ska­so­wa­ła sa­mo­rzut­nie prze­pi­so­we prze­chadz­ki, nie wa­żąc się wy­pusz­czać z cel tej roz­ju­szo­nej masy ludz­kiej.
 Po­zba­wio­ny swych ele­men­tar­nych przy­wi­le­jów tłum, stło­czo­ny w cia­snych an­tał­kach cel, fer­men­to­wał, gro­żąc lada chwi­la ich roz­sa­dze­niem. Prze­peł­nio­ne dzie­się­cio­krot­nie ostat­nie­mi re­pre­sja­mi cele trzesz­cza­ły w swych ka­mien­nych spo­je­niach.
 Stru­chla­ła służ­ba wię­zien­na z prze­ra­że­niem do­strze­ga­ła dno, prze­świe­ca­ją­ce w skrzy­niach prow­jan­tów. Pew­ność nie­chyb­nej za­gła­dy z rąk zroz­pa­czo­nych więź­niów, go­to­wych lada chwi­la wy­sa­dzić z za­wia­sów za­ry­glo­wa­ne drzwi, pod­szep­ty­wa­ła jej, jako je­dy­ny ra­tu­nek, uciecz­kę na mia­sto. Lęk przed sza­le­ją­cą poza ob­rę­bem mu­rów za­ra­zą przy­ku­wał ją do miej­sca.
 Roz­wią­za­nie na­de­szło samo.
 Dnia 4 wrze­śnia, to jest na czwar­ty dzień po wy­mar­szu z Pa­ry­ża dżu­my z du­szą ostat­nie­go pa­ry­ża­ni­na, za­gło­dzo­ny tłum, in­ter­no­wa­ny w wię­zie­niu Fre­snes, wy­wa­lił wraz z odrzwia­mi fur­ty cel i roz­lał się po gma­chu wię­zien­nym. Po­ukry­wa­nych na stry­chu do­zor­ców wy­rżnię­to. O go­dzi­nie dzie­sią­tej rano, przez od­ry­glo­wa­ną bra­mę, wzbu­rzo­ny tłum wy­chlu­snął na plac.
 Ku nie­ma­łe­mu jego zdzi­wie­niu nie za­gro­dził mu dro­gi kor­don woj­ska ani po­li­cji. Ra­czej za­nie­po­ko­jo­ny tem, niż pod­nie­sio­ny na du­chu, tłum w mil­cze­niu po­pły­nął ku mia­stu, nie na­po­ty­ka­jąc ni­g­dzie po dro­dze ży­wej du­szy.
 Ktoś rzu­cił ha­sło uwol­nie­nia pięt­na­stu ty­się­cy więź­niów, za­mknię­tych w wię­zie­niu San­té. Pod­nie­co­na masa ru­szy­ła w stro­nę bul­wa­ru Ara­go. Bra­ma wię­zien­na zo­sta­ła wzię­ta sztur­mem, za­nim zdą­ży­ły nad­cią­gnąć zty­łu nowe po­sił­ki. Ogłu­pia­łą służ­bę wię­zien­ną wy­cię­to w pień.
 Na wieść o nie­spo­dzia­nej od­sie­czy więź­nio­wie wy­wa­ży­li drzwi cel, wy­sy­pu­jąc się na po­dwó­rza. Z cia­snych dzież dzie­dziń­ców wez­bra­na masa wy­ki­pia­ła bu­rem mię­si­wem na bul­war Ara­go.
 Na bul­wa­rze Ara­go tłum utwo­rzył po­chód i parł wgó­rę zwar­tym wa­łem. Kłoś pierw­szy za­in­to­no­wał „Mię­dzy­na­ro­dów­kę“. Od sa­mot­ne­go, nie­śmia­łe­go gło­su, jak od za­pa­lo­nej w ciż­bie za­pał­ki, buch­nął pło­mie­niem śpie­wu al­ko­hol dwu­dzie­stu ośmiu ty­się­cy gło­sów. Na­brzmia­ły, jak cięż­ka, oło­wia­na chmu­ra, tłum wy­ła­do­wał się na­gle w desz­czu pie­śni. Jak w skwar­ny, na­sy­co­ny elek­trycz­no­ścią dzień, su­chy, że aż sły­chać, zda się, trzask iskier we wło­sach, pod orzeź­wia­ją­ce­mi stru­mie­nia­mi ule­wy za­pach­nia­ło na­gle świe­żą wil­go­cią roz­mo­kłej zie­mi. Śpiew prze­cią­głym dresz­czem elek­trycz­ne­go prą­du prze­biegł przez cia­ło ol­brzy­mie­go węża masy, od gło­wy ku ogo­no­wi, spa­ja­jąc po dro­dze roz­pro­szo­ne ko­mór­ki ludz­kie w je­den sprę­ży­sty or­ga­nizm, ży­wio­ny ar­ter­ją jed­no­li­te­go ryt­mu. Za każ­dym ob­ro­tem nie­wi­dzial­ne­go koła roz­pę­do­we­go dwa­dzie­ścia ośm ty­się­cy nóg ude­rza­ło w takt w twar­dą sko­ru­pę bru­ku, i pod krót­kim po­ca­łun­kiem stóp zie­mia try­ska­ła iskrą.
 W śmier­tel­nej ci­szy wy­mar­łe­go mia­sta, nie­mym pa­ro­wem bul­wa­ru, po­su­wał się ten nie­zwy­kły po­chód, de­mon­stra­cja wy­nędz­nia­łych lu­dzi o go­lo­nych gło­wach, w sza­rych ka­fta­nach wię­zien­nych, bez trans­pa­ren­tów, z wznie­sio­nym wy­so­ko nad gło­wa­mi czer­wo­nym sztan­da­rem słoń­ca, i w pu­stych prze­smy­kach ulic dziw­nie groź­nie brzmia­ła ta pieśń od­we­tu, pieśń boju ostat­nie­go, do­bi­ja­jąc się re­fre­nem, jak kol­bą, do pu­stych, za­trza­śnię­tych okien.
 U wy­lo­tu bul­wa­ru Mont­par­nas­se czo­ło po­cho­du nie­spo­dzie­wa­nie za­kłę­bi­ło się na miej­scu i cały wąż, osa­dzo­ny w mar­szu, za­fa­lo­wał ty­sią­cem pier­ście­ni.
 Na wi­dok, jaki roz­to­czył się tu przed jego oczy­ma, tłum wzdry­gnął się, jakg­dy­by jego ob­na­żo­ne­go ser­ca do­tknę­ła zim­na łapa prze­ra­że­nia.
 Na we­ran­dach bi­stros, w ple­cio­nych krze­słach, na chod­ni­kach i jezd­ni, w po­kracz­nych, nie­zro­zu­mia­łych po­zach, tak, jak za­sta­ła je śmierć, le­ża­ły za­czy­na­ją­ce już cuch­nąć zwło­ki ludz­kie.
 Ogar­nię­ty zgro­zą po­chód po­su­wał się da­lej w mil­cze­niu.
 Z roz­pla­ka­to­wa­nych po mu­rach róż­no­ję­zycz­nych odezw i de­kre­tów mi­ja­nych ko­lej­no dziel­nic-pań­ste­wek, przed oczy­ma zdu­mio­ne­go tłu­mu zwol­na jęła się wy­ła­niać w ca­łej swej gro­te­sko­wej gro­zie hi­stor­ja ostat­nich sze­ściu ty­go­dni.
 Po­chód skrę­cił na Wiel­kie Bul­wa­ry, spo­ty­ka­jąc wszę­dzie ten sam ob­raz nie­przej­rza­nej tru­piar­ni, wpa­trzo­nej w gołe nie­bo szkli­wem mil­jo­na oczu.
 U wy­lo­tu bul­wa­ru Hau­sman­na tłum roz­dzie­lił się na dwie od­no­gi, z któ­rych jed­na po­pły­nę­ła w stro­nę wię­zie­nia Sa­int-La­za­re. Za­mknię­te bra­my wię­zien­ne spo­tka­ły de­mon­stran­tów głu­chem mil­cze­niem. Wy­wa­żo­no je z trud­no­ścią przy po­mo­cy przy­nie­sio­nych z dwor­ca że­la­znych szyn. Nikt z we­wnątrz nie usi­ło­wał sta­wiać opo­ru. Jak się oka­za­ło, służ­ba wię­zien­na, w oba­wie przed ze­mstą, ucie­kła czte­ry dni temu na mia­sto, po­zo­sta­wia­jąc w ce­lach trzy ty­sią­ce ko­biet, ska­za­nych na śmierć gło­do­wą. Uwię­zio­ne ko­bie­ty od dzie­się­ciu dni nie mia­ły nic w ustach.
 Prze­trzą­sa­jąc dwo­rzec Sa­int-La­za­re, nie­spo­dzie­wa­nie od­kry­to w jego ma­ga­zy­nach i re­mi­zach do­brze za­opa­trzo­ne skła­dy żyw­no­ści, na­gro­ma­dzo­nej tam przez naj­bar­dziej za­po­bie­gli­wą z re­pu­blik, kon­ce­sję an­glo-ame­ry­kań­ską. Wy­ło­nio­ny sa­mo­rzut­nie ko­mi­tet apro­wi­za­cyj­ny za­jął się do­raź­ną ak­cją żyw­no­ścio­wą.
 Z pla­cu Sa­int-La­za­re spon­ta­nicz­ne pa­tro­le roz­peł­zły się po mie­ście na in­spek­cję po­zo­sta­łych wię­zień. Przed wie­czo­rem pa­tro­le, je­den po dru­gim, po­wró­ci­ły z ni­czem. Wię­zie­nia zna­le­zio­no otwar­te, peł­ne gni­ją­cych zwłok za­dżu­mio­nych. Na ca­łym ob­sza­rze Pa­ry­ża nie po­zo­sta­ło wię­cej ani jed­nej ży­ją­cej isto­ty.
 W mię­dzy­cza­sie za­pa­dła noc, i trzy­dzie­sto­dwu­ty­sięcz­ny tłum, nie ko­rzy­sta­jąc z miesz­kań, peł­nych cuch­ną­cych tru­pów, roz­ło­żył się bi­wa­kiem na jezd­niach, wy­su­nąw­szy w noc bez­sen­ne mac­ki szyl­dwa­chów.

Czy­taj da­lej: 19. Palę Paryż III/2 – Bruno Jasieński