Na placu wciąż jeszcze bulgotał niemilknący tłum, kiedy w drzwiach ministerstwa ukazali się pierwsi komitetowcy. Ktoś z brzegu ryknął przeciągle:
— Idą!
Tłum zamilkł, zachybotał, pękł zygzakiem szczeliny i, pochłonąwszy wychodzących z gmachu ludzi, zamknął się za nimi napowrót. Przez chwilę, jak kręgi od rzuconych w wodę kamieni, kołysały się dokoła tego miejsca kępy głów. Niebawem pochłonięci ludzie wypływać zaczęli pojedyńczo na wysterczające nad powierzchnię masy rafy postumentów. Nie było słychać słów, jedynie gwałtowne ruchy rąk rozcinały powietrze, jakgdyby dwunastu obłąkanych dyrygentów zapragnęło ująć w harmonijne karby partycji chaotyczną wrzawę wielogłosego morza.
Z cokołu symbolicznej dziewicy-Strasburga mówił kościsty mężczyzna, na którego twarzy wielkiemi kroplami potu osiadała natarczywa ulewa oklasków:
— W miejsce dżumy, co zalać miała cały świat, a oczyściła tylko plac pod naszą budowlę, wzniecimy wielką zarazę idei, która morzem oczyszczającego ognia rozleje się po starym kontynencie, drwiąc z armij, kordonów i granic. Paryż, który pierwszy pokazał Europie pierwszą Komunę, pierwszy rozdmucha jej ustrój na całą Europę!...
Rozsadzany drożdżami entuzjazmu, tłum wykipiał wezbranym refrenem „Międzynarodówki“. Chudy, kolczasty człowiek, jak korek, porwany wirem, spłynął na wartkie ramiona, poniesiony gdzieś naprzód, bez celu.
Długo rozhuśtane fale ludzkie przelewały się w buchtach placów i cieśninach zaułków.
Aby wyrwać łatwozapalny tłum z tego stanu rozkiełzanego uniesienia i skierować go w łożysko konkretnej akcji, należało przedewszystkiem rozpruć jego szwy, poćwiartować go nożycami organizacji.
Do południa, rozczłonkowana masa, sprzęgnięta na nowo klamrami dyscypliny, stanowiła już zdolny do działania systemat sił.
Pierwszem zadaniem chwili było oczyszczenie ulic z gnijących trupów, zagrażających miastu powrotną falą zarazy. O grzebaniu takiej ilości zwłok, ani o spaleniu ich w ciasnych, prowizorycznych krematorjach, nie mogło być nawet mowy. Postanowiono spalić je pod gołem niebem.
Przez trzy dni na wszystkich wielkich placach Paryża rozbita na ekipy, karna armja ludzi o golonych głowach wznosiła olbrzymie stosy z mebli i makulatury, na które zwalano trupy. Na czwarty dzień praca była ukończona. Stosy oblano benzyną, i naftą i podpalono.
Dzień był zupełnie bezwietrzny, i sąsiadującym budynkom nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Ogień czarną spiralą dymu uderzył w niebo, i podpalone niebo, jak dymiąca strzecha, runęło, nakrywając miasto burą kosmatą czapą.
8 września dzienniki całego świata doniosły o pożarze Paryża. Na wzniesienia i wzgórza Francji wyległy tłumy Francuzów oglądać go gołem okiem. Czarny gejzer dymu bił na setki metrów w niebo. Był to widok niezapomniany.
Odważny lotnik francuski, który na własne ryzyko umyślił przelecieć nad płonącym Paryżem, zmuszony był zawrócić w kłębach gryzącego dymu, i nie potrafił opowiedzieć nic nad to, że Paryż płonie od końca do końca.
Łatwo rozczulająca się babcia-Europa roztkliwiła się tego dnia nad losem nieszczęsnego miasta do prawdziwych, nieglicerynowych łez. Starsi panowie całego świata wspominali z rozrzewnieniem lata młodości, „Moulin Rouge“, „Maxim’a“, manekiny i midinetki. Księża z ambon napomykali mglisto o karze bożej i nawoływali do pokuty. W izbie deputowanych, siwy, nieśmiertelny Briand napadał na komunistów.
Nazajutrz stacje odbiorcze kontynentnu pochwyciły po długiej przerwie pierwsze radjo z Paryża. Depesza donosiła o pożarze, o rozprzężeniu i o dalszych postępach epidemji.
Wypadki następnych miesięcy odwróciły, siłą rzeczy, na długo uwagę Francuzów od ich nieszczęsnej stolicy, z której otrzymywane systematycznie wiadomości były po dawnemu mało pocieszające.
Korzystając z ciężkiego położenia Francji, Niemcy odmówiły kategorycznie dalszych spłat według planu Dawesa, wymawiając się trudnościami natury gospodarczej. Zapachniało wojną. Gazety burżuazyjne, z socjalistami na czele, wzywały do okupacji Berlina i rozprawienia się z krnąbrną sąsiadką. Marynarze floty śródziemnomorskiej odpowiedzieli rewoltą, wyhisowawszy na maszty czerwony sztandar. Garnizon Lionu sympatyzował z nimi wyraźnie, demonstrując w szeregach robotniczych przeciwko wojnie.
Nadzwyczajne posiedzenie Ligi Narodów zapisało dwa wagony firmowego papieru, usiłując za wszelką cenę załagodzić nabrzmiały konflikt. Pod naciskiem mas robotniczych rząd francuski zmuszony był pójść na ustępstwa, które pogwałciły dziewictwo traktatu wersalskiego. Bezpośrednia groźba wojny zdawała się być zażegnaną.
Radjostacja Paryża głosiła po dawnemu o wzmaganiu się zarazy i o wybuchłych w zapowietrzonem mieście rozruchach. Według ostatnich wiadomości wschodniemi dzielnicami Paryża zawładnęła sekta anarchistów-nihilistów, która postawiła sobie za cel zburzenie miasta. Trzej rządowi lotnicy, którzy spróbowali przelecieć nad Paryżem, zostali strąceni wystrzałami domniemanych sekciarzy. Ten pożałowania godny incydent ostatecznie odebrał rządowi ochotę do wtrącania się w sprawy zadżumionego miasta, które pozostawiono odtąd jego opłakanemu losowi.
Minęły miesiące. Łatwo zapominająca wietrznica-Francja pomału pogodziła się z utratą ulubionej stolicy. Dotkliwiej od tej utraty dawał jej się we znaki brak wypchanych dolarami turystów, których zwabić zpowrotem było niezmiernie trudno. Należało za wszelką cenę zaopatrzyć się jak najprędzej w nową stolicę, która nie ustępowałaby poprzedniej pod względem komfortu i rozmaitości pikantnych wabików. Powstało specjalne konsorcjum dla rozszerzenia i eksploatacji Lionu.
Po obu stronach liońskich bulwarów z błyskawiczną szybkością drapały się wgórę zbytkowne, ośmiopiętrowe hotele, otwierały się teatry, dancingi i kabarety, wyrastały luksusowe domy publiczne, męskie i kobiece. Z wszystkich zakątków Francji zwożono pośpiesznie zabytki historyczne.
Sensacyjną wieść o nowej olśniewającej stolicy telegraf w okamgnieniu roztrąbił na wszystkie strony świata.
Niebywała nowina spotkała się z gorącym oddźwiękiem na całej kuli ziemskiej; każde państwo śpieszyło ofiarować zaludniającymu się Lionowi swój wdowi grosz w naturze.
Z usłużnej sojuszniczki-Ameryki, która w imię zyskownej transakcji przemogła nawet strach przed niezlikwidowanem jeszcze ogniskiem zarazy, dzień w dzień odchodziły do Francji olbrzymie „Majestic’i“, naładowane aż po czubek najwyższego komina armjami jazz-bandów, girls, maitre d’hôtel’i, stewartów i groomów. Co odważniejsi Amerykanie pakowali już walizy, aby z pierwszą wycieczką Cooka pierwsi postawić stopę na odzyskanym centymetrze Europy.
Ze wszystkich stron świata serpentynami szyn zjeżdżały nad Rodan w karkołomnym wyścigu kokoty, rajfurki i zwykłe prostytutki, żywy towar wszystkich narodów i ras, dla którego zapobiegliwy rząd francuski zmuszony był wprowadzić pociągi nadliczbowe.
W cieniu nowiuteńkich domów, jak grzyby, wyrosłe z ziemi, zroszonej obfitym deszczom dolarów, zjawili się niezniszczalni, brzuchaci hotelarze.
Nad całem miastem zawisł stukot przybijanych reklam i szyldów.
Dniem i nocą, z ulic i zaułków, mamiąc przechodniów, migotały bez ustanku znajome napisy nocnych hotelików. Owego zaś wieczora, gdy pod jazgot jawajskiej orkiestry, po raz pierwszy po długiej przerwie, zatoczył swój odwieczny krąg, odbudowany w Lionie, gorejący wiatrak „Moulin Rouge’u“, cała Europa odetchnęła z ulgą, jakgdyby chciała powiedzieć: „A jednak się obraca.“
Perlistą, wszystko zmywającą strugą, rynsztokami nowego Montmartre’u, popłynął szampan, i z pustoszejących wsi do fabryk czarną strugą popłynęli wychudli, obdarci robotnicy.
Drugiej jesieni czterdziesty szósty z rzędu gabinet stabilizował franka. We Francji, z racji kiepskiej konjunktury, ludzie przestali kupować samochody. Fabrykom groziło zamknięcie. Wszędzie redukowano do połowy personel. Celem uniknięcia zaburzeń usuwano po kilku ludzi, o różnych porach dnia, z różnych oddziałów. O przyjmowaniu nowych robotników nie mogło być mowy.
W izbie deputowanych białogrzywy socjalista Paul Boncourt referował projekt o zwiększeniu w dwójnasób kadr policji.
Pewnego pięknego sierpniowego wieczora, kiedy po zmierzchających ulicach Lyonu oscylował ten przypadkowy, niezgrany tłum statystów, jaki na ekran bulwarów liońskich wyrzucał co wieczora zepsuty aparat projekcyjny Europy, na rogu ulicy Vivienne i bulwaru Montmartre Jeannette oświadczyła Pierrowi, że potrzeba jej nieodzownie wieczorowych pantofelków.