Idzie w mroku z domu do domu
Ktoś nieznany we wsi nikomu.
Idzie z kijem i z torbą biedną,
W którą stronę wszystko mu jedno.
Długa droga, zawiana śniegiem,
Między obcych chałup szeregiem,
Między drzewa śniegiem bielone,
Zgięte wiatrem na jedną stronę.
Psy z podwórek zjeżone biegą
I szczekają, złe na obcego,
Co wędruje właśnie w tej chwili,
Kiedy ludzie siedzą przy wilji.
Czy on nie ma nigdzie nikogo,
Że sam idzie tą białą drogą?
Że tak w śniegu zmęczony kroczy,
Schyla głowę i wiatr ma w oczy?
U nas jasno ogień się pali, —
Niech on dziś już nie pójdzie dalej!
Niech zasiądzie w tem naszem kole,
Gdzie jest puste miejsce przy stole!
Niech wypocznie, niech się pokrzepi!
Może z nami będzie mu lepiej.
Gdy go wszyscy odepchną wszędzie,
To któż bliźnim dla niego będzie?