Dramat bez tytułu

 (Akt I. Zima — godzina popołudniowa — dziedziniec wielkiego klasztoru. Na ścianach co kilka kroków widać napisy: „Baczność przed złodziejami!“ Biało ubrany zakonnik stoi u wrót głównych, przez które na klęczkach pełza ciżba ludu. Głowy obnażone, ręce podniesione do nieba, na twarzach wyraz zachwytu, osłupienia, radości. Jedni śpiewają pobożne pieśni, inni modlą się głośno, niektórzy krzyczą jak obłąkani.)
 Zakonnik. Uciszcie się, pókim dobry, i powtarzajcie modlitwę: „Boże, gdy wchodzę do Twej świątyni, pozwól, ażebym Cię czcił w duchu i prawdzie. Uczyń to, abym zrozumiał, że niewinność obyczajów i serce czyste...“
 Lud. O... o... o!... Panie! bądź miłościw nam grzesznym! (Tłoczą się jeszcze gwałtowniej.)
 Zakonnik. Nie pchajcie się jak bydlęta!... Nie ryczcie jak osły!
 Lud. Panie, nie jestem godzien wejść do przybytku Twego...
 (Tymczasem ściemnia się; lud i dziedziniec znika, mury klasztoru jakby rozsuwają się i widać szereg cel, w każdej z nich — jednego lub paru zakonników.)
 Cela I-sza. (Półobnażony zakonnik klęczy i biczując się do krwi, mówi jękliwym głosem) Przed oczy Twoje, Panie, winy nasze składamy, a karania, które za nie odbieramy, porównywamy... Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!
 Cela II-a. (Zakonnik siedzi w fotelu przed stołem i zbiera ofiary.)
 Pielgrzym A. Za duszę żony i dwojga dzieci... (Kładzie złotą sztukę.)
 Zakonnik. Idź, duszo pobożna, w spokoju, ofiara twoja będzie przyjęta. (Chowa pieniądz do kieszeni.)
 Pielgrzym B. Ażeby Pan Bóg przywrócił zdrowie memu sparaliżowanemu ojcu... (Kładzie miedziany pieniądz.)
 Zakonnik. Możesz iść. Jaka ofiara, taki skutek. (Rzuca pieniądz do puszki.)
 Cela III-a. (Zakonnik, siedząc na aksamitnym fotelu, dysponuje kucharzowi obiad) Co ja ci mam dużo mówić, kiedy sam wiesz najlepiej, co i jak. Przygotuj na jutro dwie zupy: z jarzyn i rakową, łososia w galarecie z sosem zielonym, kapłona z kompotem, pieczeń sarnia, lody, do kawy konjak i benedyktynkę... Pamiętaj, popisz się, bo może będzie naczelnik powiatu.
 Cela IV-a. (Zakonnik, klęcząc, czyta) Zaprawdę, gdy dzień sądu przyjdzie, nie będą nas pytać, cośmy czytali, lecz — cośmy działali. Powiedz mi, gdzie teraz są wszyscy panowie, którycheś znał, póki żywi byli?... Już ich dochody inni trzymają, a nie wiem, jeśli o nich kto wspomina?
 Cela V-a. (O. Maciuś w białym habicie siedzi bardzo pijany przy stole pełnym butelek; w jego łóżku rozciąga się jeszcze mocniej pijany gość.)
 Gość. Zabieram babę i wynoszę się do Ameryki.
 O. Maciuś. Powiedziałem, że dam ci dwa tysiące realów rocznie, ale siedź.
 Gość. Lada dzień złapią cię popy na kradzieżach i wsadzą do ula.
 O. Maciuś. Nie wsadzą, bo przed każdym spowiadam się z moich grzechów, więc żaden słówka nie piśnie.
 Gość. Takiś mądry?... Poczekaj, pójdę do prokuratora!
 O. Maciuś. (Zataczając się, wydobywa toporek z szafy, staje nad gościem i mruczy) Wiedziałem, że będę musiał zagałuszyć podleca... Mów pacierz, psubracie!
 Gość (przestraszony.) Jakże to! ty, ksiądz, chcesz zgubić duszę chrześcijańską?
 O. Maciuś. Dam ci rozgrzeszenie. Absolvo te in nomine... (Uderza go toporkiem w głowę.)
 Cela VI-a. Zakonnik (mówi do pana cywilnego) Odnowiliśmy klasztor, jak należy, mamy pyszne organy, nowe żyrandole, Mękę Pańską. Trzebaby jeszcze kupić olbrzymi gramofon, ażeby pielgrzymom w dziedzińcu śpiewał pieśni nabożne i prawił kazania.
 O. Serafin (wbiegając, woła) Okradli!... okradli obraz cudowny!...
 Zakonnik. Ale złodziej padł trupem?
 O. Serafin. Gdzież tam!
 Zakonnik. Więc go sparaliżowało?
 O. Serafin. Wcale nie.
 Zakonnik. Cud oczywisty, dla podniesienia jeszcze wyżej klasztoru!... Będziemy mieli dwie olbrzymie uroczystości: jedną dla przebłagania za kradzież, drugą dla przyodziania świętego obrazu w nową sukienkę.
 (Słychać stłumiony krzyk: Ratunku!... morduje!)
 Pan cywilny (przerażony) Coś się stało?...
 Zakonnik. To pewnie djabeł odprawia zwykłe harce... A może jaki opętany krzyczy pod kaplicą. (Do O. Serafina.) Trzeba jutro znowu poświęcić korytarze, bo szatan zanadto bryka.
 (Kurant na wieży wydzwania hymn: „Kto się w opiekę poda Panu swemu“.)

 (Akt II. Rynek wielkiego miasta — tłum ludzi. Nikomu nieznani mówcy przemawiają z dorożek, platform, stosów kamieni.)
 Mówca. Słuchaj mnie, biedny ludu, i zastanów się nad swoją nędzą, nad wyzyskiem, którego padasz ofiarą. Wy nie jadacie mięsa, raz na dzień widujecie chleb z zakalcem, mieszkacie jak psy w nieopalanych norach, a klasztor co roku wyciska z was miljony realów. I na co? Czy na ochrony dla waszych dzieci?... na szpitale dla waszych chorych?... Nie! na wykwintne obiady, na kosztowne wina dla mnichów, którzy utrzymują nałożnice, okradają kościół i mordują ludzi sobie niemiłych...
 Głosy wśród ludu. Prawdę mówi!... Dobrze mówi!... Precz z pasibrzuchami, co karmią się naszą krwią i potem!...
 Mówca. Mnichy wyzyskują was, pod pozorem, że obraz jest cudowny i spełni wszystko, o co go poprosicie. Kto widział te cuda?... Czy, jeżeli kto z was był głodny, dano mu chleb z nieba? Czy chory odzyskał zdrowie bez lekarza i apteki?... Wreszcie, cóżto za obraz cudowny, który pozwala kraść pod swem okiem, mordować w sąsiedztwie kaplicy, obraz, który nie obronił się, gdy z niego samego zdzierano kosztowną sukienkę? Zaś na zakupienie nowej wy, biedacy, musieliście składać pieniądze...
 Głosy z ludu. Taki to i cudowny obraz!
 Głos krzykliwy. Co tu dużo gadać — niema Boga i kwita!... Gdyby był, nie pozwoliłby na tyle krzywd na świecie.
 Wrzaski w tłumie. Niema Boga!... To wymysły popów!...
 Kobieta (szepcze) Już nie zobaczę mojej Hanulki! Mówili, że jest u Boga, ale kiedy...
 Starzec. Dawniej człowiek, żyjąc w biedzie, oglądał się na niebo; dziś wie, że po śmierci rzucą go w dół jak każdą padlinę.

 (Akt III. Widać klasztor, a w nim celę IV-ą.)
 Zakonnik (klęcząc, modli się) „U drzwi Twoich stoję, Panie, czekam na Twe zmiłowanie...“
 (Słychać stukanie do drzwi. Do celi wpada gość cywilny.)
 Gość. Gdzie ojciec przeor?
 Zakonnik. Przygotowuje siedmioletnie dzieci do Stołu Pańskiego.
 Gość. A ojciec kaznodzieja?
 Zakonnik. Odprawia modlitwy błagalne.
 Gość (wzburzony). Więc ojcowie nie wiedzą, co się dzieje?
 Zakonnik. Owszem, wiemy. Ojciec Kleofas, który pojechał do Afryki, nawrócił dwustu murzynów.
 Gość. Ale co się tu dzieje na ulicach?
 Zakonnik. My na ulicę nie wychodzimy; stamtąd spłynęło do nas zgorszenie.
 Gość. Więc czytajcie gazety.
 Zakonnik. Gazet nie wolno czytać.
 Gość. Przeciw wam lud podburzono.
 Zakonnik. To w Portugalji! Ale pokazał się ludowi święty Paweł i już panuje spokój.
 (Z dziedzińca słychać krzyki: Śmierć pasibrzuchom! — Drzwi celi wyłamano, wpadają jacyś ludzie, mordują zakonnika i gościa, a następnie podpalają celę. W ciągu kilkunastu minut klasztor staje w płomieniach i rozsypuje się w gruzy.)

 (Akt IV. Posiedzenie rady municypalnej w Madrycie. Radni wrzeszczą, kłócą się, przyskakują do siebie z pięściami. Przez otwarte okna słychać odległy trzask karabinów.)
 Prezes. Niechże się nareszcie dowiem, kto i gdzie strzela?
 Radny I-szy. Buddyści atakują czcicieli Izydy.
 Radny II-gi. Nieprawda! To czciciele słońca tępią satanistów.
 Radny III-ci. Głupi są pańscy czciciele słońca...
 Radny II-gi. Jak śmiesz, zdrajco!... (Zaczynają się bić, Prezes chwyta się za głowę i każe woźnym wyprowadzić za drzwi niesfornych.)
 Prezes. Cóżto za nieszczęście! Ile domów w Madrycie, tyle wyznań; ilu radnych, tyle dogmatów. I wszyscy walczą między sobą! A przecież miesiąc temu zapadła uchwała, ażeby nie poruszać kwestyj religijnych.
 Uczeń Comte’a. To niemożliwe, albowiem gdziekolwiek ludzie utworzyli społeczeństwo, musieli jednocześnie sformułować jakąś wiarę religijną.
 Materjalista. Ja jednak nie rozumiem celu religji...
 Uczeń Comte’a. Cel bardzo jasny: dać człowiekowi fundament do jedności wewnętrznej, a społeczeństwu cement, ażeby się nie rozsypało, tudzież wspólne dążenia, aby wszyscy szli w jednym kierunku i tworzyli wielką siłę zbiorową.
 Prezes. Więc dajże nam pan taką religję!
 Uczeń Comte’a. Jest nią religja mistrza mojego, religja Ludzkości. Jej hasłem: „Miłość dla zasad, porządek podstawą, postęp celem.“ Jej metoda: „Pracujcie dla szczęścia innych, a wasze będzie wam dane, jako nadwyżka.“ Jej cementem spajającym ludzi będzie miłość i poddanie się obowiązkom.
 Prezes. Jakże wywołać tę miłość i poczucie obowiązków?
 Uczeń Comte’a. Uczucia szlachetne będą podtrzymywały się zapomocą symbolów plastycznych, pieśni, ceremonij poważnych. Nad pełnieniem zaś obowiązków czuwać będą kapłani...
 Prezes. Więc będą i kapłani?
 Uczeń Comte’a. Rozumie się! Oni będą kierować działalnością jednostek, zaś arcykapłan będzie nawet rozstrzygał spory międzynarodowe. Ale ci kapłani muszą odznaczać się nietylko wiedzą, nietylko zdolnościami umysłowemi, ale jeszcze wielką siłą moralną i podniosłością uczuć.
 Prezes. Kapłani i arcykapłan!... ceremonje religijne i dogmaty!... Ależ to bardzo przypomina katolicyzm z jakimiś mądrymi i zacnymi kapłanami.
 Uczeń Comte’a. W każdym razie będzie dużo podobieństw do katolicyzmu.
 Prezes. No, więc lepiej odrazu do niego wróćmy. (Dzwoni i woła) Szanowni koledzy! od dziś za tydzień będziemy zastanawiali się, czy potrzebna jest religja wogóle... a od dziś za dwa tygodnie roztrząśniemy, czy nie możnaby, tytułem próby, przywrócić katolicyzmu...
 (Od ulicy słychać dźwięk dzwonów i śpiew uroczysty.)
 Prezes (do woźnych). Co to za krzyki?
 Woźny. To idzie procesja katolicka.
 Prezes. Jakto? Przecie katolicyzm zniesiony dekretem z dnia... za numerem...
 A dużo ich tam za procesją?
 Woźny. Może sto, a może i dwieście tysięcy narodu.
 Prezes (targając włosy.) I to wszystko robi się bez uchwały, nawet bez dyskusji w izbie municypalnej!

Czytaj dalej: Katarynka - Bolesław Prus