Czasami biała Venus o błękitnem oku
Opuszcza swoje mleczne drogi — i na ziemię
Zstępuje — i w wieczorów latarnianym mroku,
W szarej masce łachmanów kroczy wzdłuż rynsztoku,
I, jakby jej ciężyło majestatu brzemię,
Zmienia się biała Venus o błękitnem oku.
I szyderczo swe ciało kryje nieśmiertelne
Pod zuchwałą postacią z warkoczem rozwianym
I przechodniom źrenice rzuca w twarz bezczelne,
I z pogardą na uczty wzywa ich weselne,
Szydząc, iż pod jej ciemnym nie dojrzą łachmanem,
Że ukrywa bogini ciało nieśmiertelne.
I zaszarganą suknią pół-umyślnie szasta,
Pokazując swe łydki i pończochy brudne.
I w podarte trzewiki zbiera błoto miasta,
A od wiatru ją chustka osłania kraciasta
I idzie na ulice i na rynki ludne,
I zaszarganą suknią pół-umyślnie szasta.
A na piersiach zataja kraśny sznur korali,
Pamiątkę tej perłowej głębi mórz dziewiczej,
Gdy zabłysła niewinna na egejskiej fali
I kędy ją bogowie jak jutrznię witali,
A czasami ją kaszel dusi suchotniczy,
A na piersiach zataja kraśny sznur korali.
Kroczy tam i na powrót — i powraca znowu,
Jak żołnierz na szyldwachu, lub staje jak mara.
Jako upiór, co czyha spragniony połowu,
Aż jaki bezimienny kochanek, jej słowu
Magicznemu posłuszny, rzuci jej talara
Za uścisk. Potem idzie i powraca znowu.
A gdy ją ta bezmyślna znudzi wrzawa rynku,
By przerwać te bezpłodne, monotonne marsze
Dla nabrania sił nowych i dla odpoczynku,
Jakiś żar czując w krtani, wstępuje do szynku,
Kryjąc w larwę pijaczki lica swe monarsze,
Kiedy ją ta bezmyślna znudzi wrzawa rynku.
Tam, za drewnianym stołem, w zadymionej izbie,
W powietrzu spirytusem przesiąkłem, szynkarka
Wódkę leje w kieliszki niecierpliwej ciżbie,
I drży, by jaki pijak, czując kułak w świerzbie,
Nie uderzył jej w biodro, zanim jego czarka
Przejdzie na stół drewniany w zadymionej izbie.
Ćma przeróżnego ludu zapełnia szynkownię:
Jedni wchodzą na chwilę, jak przelotne ptaki,
Inni, zda się przykuci do czar nieodzownie
Wciąż suciej pochłaniają jadowite głownie,
Wyrobnicy, żołnierze, woźnice, żebraki —
Ćma przeróżnego ludu zapełnia szynkownię.
Tu robotnik znużony ciężkim trudem w hucie,
Któremu płuca wygryzł szklany piach płomienny
I wypalił mu z serca wszelkie ludzkie czucie,
Siadł za stołem i w trunku ognistej cykucie
Zapomina o doli swej nędzą brzemiennej:
Robotnik spracowany ciężkim trudem w hucie.
Tu woźnica, co wiezie swoje możne pany
Na tajemnicze noce zbytku i rozpusty;
Nosiwoda, co złożył na chwilę swe dzbany,
Z majstrem szewckim się głośno kłóci pół-pijany;
Tu mularz bez roboty zgłodniałymi usty
Przepija do woźnicy, który wiezie pany.
Tu grabarz, co umarłym wieczne łoże ściele,
Pijąc, gwarzy o trupach, aż chłopy odważne
Truchleją, niby potne przechodzą kąpiele;
Tu szalona dziewczyna, opuściwszy celę —
Przyszła kalać swe oczy, brylantem posażne, —
I grabarz, co umarłym wieczne łoże ściele.
Zrozpaczony artysta, jakiś duch rozbity —
Pełny pogardy wielkich, maluczkich — miłości,
Wykolejony życiem z drogi, która w świty
Wawrzynowe prowadzi, kwartą okowity
Zalewając robaka, gra z cyganem w kości:
Zrozpaczony artysta, jakiś duch rozbity!
I w świat tych dusz upadłych, śród dymu i wrzawy
Schodzi Venus, co zeszła z lazurowej zorzy,
I w żebraczym łachmanie siada w rogu ławy
I, wzrokiem przenikając pozorne przejawy
Zbydlęcenia i nędzy, szuka iskry bożej
W świecie tych dusz upadłych, śród dymu i wrzawy.
I wilgotnym płomieniem łono swe rozpala,
Aż gorączkowym ogniem oko jej zapłonie,
Aż ją przeniknie dreszczu nieznanego fala
I naraz w olimpijskiej czuje się koronie
I ludzką namiętnością pulsują jej skronie,
Gdy wilgotnym płomieniem łono swe rozpala.
I potrójnym rumieńcem blada twarz jej błyska,
Krwawym rumieńcem hańby, co jej piersi tłoczy,
Rumieńcem suchot rudym, jak cegieł zwaliska,
I rozrzewnień szkarłatem, co z kielicha tryska,
I współczucia jej łzami zraszają się oczy,
A potrójnym rumieńcem blada twarz jej błyska.
I ciemne szat ich barwy i niezgodne krzyki
Dziwnie się przetwarzają w jej oczach i uszach:
W dali gdzieś brzmią jej dźwięki tanecznej muzyki,
Jakaś uczta wybrańców, a tu męczenniki,
Co dla ich szczęśliwości wiją się w katuszach
I czasami rozpaczne wydają okrzyki.
Nędzarze, którzy nie śpią, by w puch upowici
Wybrańcy odpoczywać mogli; którzy znoszą
Wieczny głód, by wybrańcy byli jadła syci;
Nędzarze, którzy przędą drogocenne nici,
By wybrańcy, odziani jedwabiów rozkoszą,
Spoczywali bez troski w puchy upowici.
A w dali widzi Venus ów ogród złocony —
Wybrańców czarodziejski ogród pół bajeczny:
Alabastrowe lampy, marmury, wazony,
Kwiaty, perły, jedwabnych lazurów zasłony,
Gwiazdy kryształów, dźwięki muzyki tanecznej,
Zbudowany nędzarzy dłonią świat złocony.
Dwa — zda się — mórz otchłanią rozdzielone światy:
Jeden jest, jako górnik, co schodzi w kopalnie
I w zatrutej ich głębi diamentów karaty
Wydobywa zgarbiony. Drugi świat — bogaty.
Co swą skroń ich ogniami wieńczy tryumfalnie,
Dwa — zda się — mórz otchłanią rozdzielone światy!
Nigdyż nie wyjdzie górnik na powierzchnię ziemi,
Aby słońce zobaczyć na jasnym lazurze?
Nigdyż jego promieniami ogrzany zlotemi,
Nie pozna, jak tu życie bogato się plemi?
Jak duch, mrokom oporny, płynie wciąż ku górze?
Nigdyż nie wyjdzie górnik na powierzchnię ziemi?
A wy, coście urośli tych górników potem,
Coście ze wszystkich źródeł pili rozkosz bytu,
Ukołysani miękkim, pieszczonym żywotem,
Upojeni pieśniami — i winem, i złotem —
Nie zejdziecie w te głębie, gdzie śród machin zgrzytu,
Rodzi się wasza rozkosz tych nędzarzy potem?
Ale czym wy jesteście? Wasze blade wargi
W odurzającej woni kwiatów egzotycznych
Wciąż skarżą się przesytu. I cóż są te skargi?
Czyż puch waszego łoża rzucił was w letargi,
I w nudzie wciąż o ziołach śnicie narkotycznych,
Coby spurpurowiły wasze blade wargi!
Czym wy dziś? Na pół bogi, a trupy napoły!
Wypieściliście nerwy wasze jak mimozy,
Przepaliliście serca wasze na popioły,
Przetrawiliście mózgi wszystkimi żywioły,
Niosącymi truciznę szału i newrozy!
Wy, na połowę bogi, a trupy na poły!
Wasze dusze zastygły na wszystkie porywy,
Bo każdy wam się zdaje, jak jałowa gleba;
A wola — do napiętej podobna cięciwy,
Pęka, nim w bezpłodności wysiłku straszliwej
Wyrzuci grot... I czegóż, czegóż wam potrzeba,
Wam, o dusze zastygłe na wszystkie porywy!
Próżno roicie rozkosz chorą wyobraźnią
I znieczulonym zmysłom śnicie wieczny harem,
Bo urzeczywistnienie snów jest dla was kaźnią,
Niby kurcze, co krew wam na chwilę rozdraźnią,
By znów zbudzić tęsknotę za nowym pucharem!
Próżno roicie rozkosz chorą wyobraźnią.
Ale Venus was zbudzi! Ta Venus żebracza,
Co w tej ciemnej szynkowni z czarą wódki siadła,
Ona wokół was sieć swą złudną poroztacza,
I błyski wam ostatnie źrenic pozamracza
I będzie wam boginią ta Venus upadła,
I będzie wam królową ta Venus żebracza.
Kiedy wszystko was zdradzi, ona wam zostanie!
Gdy niemocą zatruci, i gdy żyć niezdolni
Skierujecie bezpłodną myśl w grobów otchłanie,
I gdy umrzeć niezdolni, z trwogą patrząc na nie,
Staniecie nad przepaścią bladzi i bezwolni,
Ona, jak śmierć, wam zawsze wierną pozostanie.
Jej uśmiech jest dla wszystkich. Serce jej — to głębia
Uczuć niewyczerpana. To wulkan płomienny,
Który nigdy nie gaśnie, ani się oziębia —
Machina, gdzie się wzajem tysiąc kół zazębia:
To wiecznych pocałowań ocean bezdenny,
Jej uśmiech jest dla wszystkich. Serce jej — to głębia.
Nigdy nie odpoczywa warga jej różowa,
Nigdy nienasyconem jest jej łono śnieżne:
Wiecznie brzmią na jej ustach uroczyste słowa
Miłości. Wiecznie gore jej serce i głowa,
Wiecznie roi rozkosze nowe a bezbrzeżne
I nigdy nie spoczywa warga jej różowa.
Pierścieniem was otoczą białe jej ramiona,
Jej oczy wam zabłysną niby księżyc w chmurze;
Pieszczotliwym marmurem gorącego łona
Ukołysze was do snu, w którym dusza kona;
Purpurowymi usty w krew wleje wam róże,
Łańcuchem was otoczą białe jej ramiona.
Niewolnicy! u kolan nagiej odaliski,
Gdzie w rozkoszach objęcia białych ramion czworga
Odurzą was uśmiechy, całunki, uściski,
Zatracicie ostatnie woli swej przebłyski
I słodką będzie wam ta wieczysta katorga,
Gdy padniecie u kolan nagiej odaliski.
Bo jej nie wstyd nagości! Piersi jej carrara,
To skarbnica rozkoszy potężna i wielka,
Pocałunków i pieśni kryształowa czara,
Płacze dziś jako nędzy zhańbiona ofiara;
Lecz jutro się w niej zbudzi bogini mścicielka
I gniewem cała zadrży piersi jej carrara.
Ona was, niby Cyrce, czarami opęta
I wciąż was łudzić będzie jutrznią nowych grzechów,
A nieznanych rozkoszy zdradliwa ponęta
Będzie wam, jak nadzieja, słodko uśmiechnięta,
Pełna miłosnych szeptów i wonnych oddechów,
Których czarem, jak Cyrce, dusze wam opęta!...
Lecz nie syci i wiecznie nowych wrażeń głodni,
Oto padniecie przed nią, jakoby w modlitwie,
I, szukając niebiosów w oczu jej pochodni,
Przysięgniecie na piekła i potęgi zbrodni,
Że za nią w nieustannej pójdziecie gonitwie,
Przesyceni — niesyci — nowych wrażeń głodni.
By klęknąć u jej zimnej bezlitosnej stopy
Wy przejdziecie burzliwych oceanów fale;
Dla niej mierzyć będziecie lazurowe stropy,
Dla niej przebijać w górach żelazne przekopy,
Dla niej żyć, śpiewać, marzyć, grzeszyć, tonąć w kale,
By klęknąć u jej zimnej, bezlitosnej stopy.
I błagając o rozkosz, u jej kolan zgięci,
Zniesiecie wszystkie skarby swe na jej ołtarze;
Każdy z was dla niej wszystko złoto swe poświęci,
Odda jej treść swej myśli, woli i pamięci,
Odda krew, mózg i nerwy, duszę, gdy rozkaże
I bóstwem ją nazwiecie, u jej kolan zgięci.
A izba jej się stanie zamkiem marmurowym,
A łachman — tęczowymi zabłyśnie kolory,
A tapczan jej — różanem stanie się, puchowem
Łożem. I, jak bogini o licu sfinksowem,
Ona ciało swe piękne ustroi w bisiory,
A izba jej się stanie zamkiem marmurowym.
Co wiekami stawiały mrowiska człowiecze,
Legnie u stóp tej waszej straszliwej kochanki:
Dla niej brzmieć będą hymny, zgrzytać będą miecze,
Dla niej krwią gladiatorów wrzawny cyrk pociecze,
Dla niej staną posągi i złote krużganki,
Które wiekami stawią mrowiska człowiecze.
Zdepcze was i wasz rydwan zasiądzie zuchwała,
Żądze swe doń zaprzęże dzikie... Jako prochy
Kół jej wozu — drgające będą wasze ciała,
Jak biczem swą ironią będzie was smagała...
I igrzyskiem jej będą wasze łzy i szlochy...
Zdepcze was i wasz rydwan zasiądzie zuchwała.
A was wciąż ścigać będzie na jawie i we śnie
Wizja nagiej kobiety — jedna i jedyna,
Przeklęta, upragniona, słodko i boleśnie,
Kryjąca jad wężowy w swoich ust czereśnie —
Nie nasycona harpia, naga Messalina,
Która kąsać was będzie na jawie i we śnie...
W każdej kropli krwi waszej, w każdem tchnieniu łona,
W każdem zadrgnieniu pulsów, w myśli — żądzy — czynie,
Jak cień, jak treść dusz waszych, w waszą jaźń wcielona,
Jako sfinks, jak niewola — wszędzie, zawsze — ona,
Siostra śmierci, iść będzie z wami, aż zaginie
Każda kropla krwi waszej, każde tchnienie łona!
Ona duch wasz bezsilny pogrąży w malignie,
Wasze żyły wysuszy i wyssie wam mózgi,
Aż od jej pocałowań wasza krew zastygnie,
Aż was śliną pogardy niemocnych doścignie,
A wam rozkoszą będą te hańbiące rózgi,
Gdy się wasz duch bezsilny pogrąży w malignie.
Lecz wam ciałem i duszą staną się te siecie
I aromat nagości tej. Ha, — nie poczęta-ż
W waszych mózgów spróchniałych bezdusznym szkielecie
Ta potworna bogini, co wam ducha zgniecie
I na nieodwołalny powiedzie go cmentarz?
Bezpowrotną otchłanią wam będą te siecie.
Dość już was! Dość już waszych prawd krzywoprzysiężnych!
Czy słyszycie, jak tętnią dziejowe gościńce?
Słyszycie! Jakiś wylew potęg bezuprzężnych!
Wrzawa tłumów na życia bój nowozaciężnych,
To jutrzejszych pokoleń nowe barbarzyńce!
Dość już was! Dość już waszych prawd krzywoprzysiężnych!
Oto niby szum wiosny — duch świeży i prosty —
Budzi się, obcy skargom waszym i omdleniom,
Nieczuły na złocone waszych szat pokosty,
Hartowany do życia walk długimi posty,
Niechwiejny spojrzeć w oczy grobom i płomieniem...
Oto budzi się ze snu duch świeży i prosty!...
Lecz dusze te, zaklęte siłą jakichś czarów,
Drzemią i „unoszą się jak modre obłoki
W postaci kół zębatych, stempli i lewarów”
I nie pojmują głosu dziejowych zegarów,
Co tajemniczo dzwonią nowych dni wyroki,
Lecz dziś te dusze drzemią jeszcze mocą czarów!...
Nigdyż nie wyjdzie górnik na powierzchnię ziemi,
Aby zobaczyć słońce na jasnym lazurze?
Nigdyż jego promieniami ogrzany złotymi
Nie pozna, jak tu życie bogato się plemi?
Jak duch, mrokom oporny, płynie wciąż ku górze?
Nigdyż nie wyjdzie górnik na powierzchnię ziemi?
Oni drzemią... W około ciężka woń — dym — wrzawa...
A z dala widzi Venus jakichś burz widziadła,
Zda się, niby wulkanów buchająca lawa,
Jakiś pomrok, z którego złota jutrznia wstawa,
Jak wówczas, gdy niewinna pośród mórz zwierciadła
Ona zabłysła światu... W okół dym i wrzawa.
I bogini, ostatnią wychyliwszy czarę,
Słucha, o czym upadłe te prawią istoty,
Nietrzeźwe i w łachmany przystrojone szare,
I wstaje uśmiechnięta, jakby miała wiarę,
Że jest w nich iskra boża. I w uliczne słoty
Powraca znów, ostatnią wychyliwszy czarę...
A gadają niektórzy — ot, zwykle pijani —
Że widzieli, jak naraz ta dziewka z ulicy —
Zmieniała się. Promienne szaty były na niej
I tak ulatywała ku niebios otchłani,
Jak bogini, wstająca z srebrnych mórz krynicy...
Tak gadają niektórzy — ot, zwykle, pijani...