Boże zlituj się nademną
Bo w méj duszy jeszcze ciemno!
Składam korne, szczere dzięki
Za wsze dary z twojéj ręki,
Za ochronę mojéj chatki,
Za wyrosłe lube dziatki,
Za powszedni kawał chleba,
Za codzienną rosę nieba,
Za jutrzenki uśmiech wonny,
Za światła strumień niezgonny,
Za srebrzystych gwiazd tych krocie
W błękitnym nieba namiocie.
Szorstkie skały, ślizgie progi
Odsuwałeś z mojéj drogi
Przez czas długi, czas daleki,
Mocą świętéj twéj opieki.
Zkądże żałość ta głęboka,
Co grobu nie traci z oka?
Dobra matka moich dzieci
Jak Opatrzność wiernie świeci,
Dzieci, wnucząt wianek świeży
W chłód starości ciepło szerzy;
Sławy trochę a czci wiele
Biorę nareszcie w udziele,
Zkądże śmierci chęć gorąca?
Co w niepokój myśl potrąca?
O niewdzięczność Ty mój Boże
Sąd twój skarżyć mnie nie może,
Bo ja tylko sercem całem
Ciebiem przeczuł i poznałem.
Życia mego strumień wielki
Już się spłynął w dwie kropelki
Miłość Boga — miłość dzieci!
Pierwsza tęczą w niebo leci,
Drugiéj klejnot w sobie mieści
Tyle pociech, co boleści,
Tyle trosek o tym kwiecie,
Co się w głębi duszy plecie,
Że słabnąca zwolna władza
Chęć spoczynku w końcu zdradza.
Niegdyś w bezwiednéj ciemnocie,
A raczéj dzikim zawrocie,
Kirem niewiary okryty,
Zapoznałem święte szczyty
Promienistéj twojéj chwały;
Śmiałem nawet płaz zuchwały,
W czarnéj bezmyślnéj ślepocie
Przeczyć Boskiéj twéj Istocie!
A ty jednak, o mój Panie,
Miałeś wielkie zmiłowanie,
Wydobyłeś z błędnéj matni
Gdzie nadziei kres ostatni.
Jak w puszczy dzieci zbłąkane,
Matce w kolebkę oddane,
Tyś uspił serce piosenką,
Tyś ocknął wiary jutrzenką!
Z boskiéj krynicy czerpnięty
Miłosierdzia ponik święty
W moją duszę się przesączył
I w jezioro wiary złączył,
Niezachwianéj niczém wiary
W mądre, wielkie twe zamiary.
Wiecznie tworzącego życia,
Z nieprzejrzanego ukrycia,
Nie chcę śledzić tajemnicy,
Ale w pojęcia granicy
Wołać muszę: Ojcze! Panie!
Niech się twoja wola stanie.