Chciałbym wieczorem o księżyca nowiu
Mieć Ciebie jasną na miękiem wezgłowiu
Mchów leśnych, w ciszy ustronnego czaru,
Pełną płomienia i tęsknoty żaru.
Chciałbym Cię blisko mieć przy swoim boku,
Wtopioną w śpiewy błękitnego zmroku,
Wsłuchaną w gędźbę świerszczowych pacierzy
I wdychającą zapach jodeł świeży.
Chciałbym być z tobą, — na twojem ramieniu
Chciałbym kłaść głowę w błogiem odrętwieniu,
Do ust twych przywrzeć usta bólem ścięte,
By skraść z nich wszystkie tajemnice święte.
Chciałbym w swych ramion żelazne okowy
Twojej kibici zakuć kształt wężowy,
By się rozprężył i giął w jasne skręty,
Falą pożądań wzbronionych objęty.
Chciałbym Cię szarpać i dławić pieszczotą,
By stłumić w sobie krzyki uświadomień,
By z tobą lecieć w jakąć łunę złotą,
By razem z tobą lecieć w jakiś płomień.
Chciałbym wraz z tobą lecieć w bezmiar, w ciszę,
Stopić się w burzę i w wir opętańczy —
i nie czuć nawet, jak las wonią dysze,
Jak las przed nami zgina się i tańczy!
Chciałbym Cię unieść na skrzydłach ogniowych
W zaświaty ekstaz, w obłędów spowicie,
By się odrodzić w tych skrach piorunowych,
Lub razem z tobą zakrzepnąć w niebycie!