Górnicy

Kopalnia przez gardła szybów, jak ziemi zachłanne płuca
Wdycha nas rankiem, wieczorem w ciężkim wydechu wyrzuca

Idziemy w mokrej ciemności długiemi chodnikami —
Po śliskiem błocie pochylni do komór podbitych stemplami,

świszczące świdry wbijamy w mur, co nie widział świtu,
Rwiemy go na kawały zębami dynamitu.

Przez mrok wyżarte oczy zapadły nam wgłąb oczodołów,
Głowy od min obuchów zwisają ciężkie jak ołów.

Schodzimy o świcie w noc głuchą, wracamy, gdy dnia już niema —
Zastyga za nami droga i zorza drgająca i niema.

Ziemia jest brudna, w niebo na skrajach wsiąkają dymy,
Sinieje las kominów — jedyny, jaki widzimy.

Znużeni wracamy, cisi, okryci sadzą i pyłem,
— Proste są — praca i życie, — a namiętności zawiłe.

W szarym — jak wszystko — domu, w mieszkaniu każdego górnika.
Dymią wieczorem kartofle i zegar miarowo tyka.

A rankiem znów, syreny, jak groźnie szumiąca rzeka,
Wołają, gdzie spętana śmierć bezustannie czeka.

Czytaj dalej: Wiosna - Władysław Sebyła