Kopalnia przez gardła szybów, jak ziemi zachłanne płuca
Wdycha nas rankiem, wieczorem w ciężkim wydechu wyrzuca
Idziemy w mokrej ciemności długiemi chodnikami —
Po śliskiem błocie pochylni do komór podbitych stemplami,
świszczące świdry wbijamy w mur, co nie widział świtu,
Rwiemy go na kawały zębami dynamitu.
Przez mrok wyżarte oczy zapadły nam wgłąb oczodołów,
Głowy od min obuchów zwisają ciężkie jak ołów.
Schodzimy o świcie w noc głuchą, wracamy, gdy dnia już niema —
Zastyga za nami droga i zorza drgająca i niema.
Ziemia jest brudna, w niebo na skrajach wsiąkają dymy,
Sinieje las kominów — jedyny, jaki widzimy.
Znużeni wracamy, cisi, okryci sadzą i pyłem,
— Proste są — praca i życie, — a namiętności zawiłe.
W szarym — jak wszystko — domu, w mieszkaniu każdego górnika.
Dymią wieczorem kartofle i zegar miarowo tyka.
A rankiem znów, syreny, jak groźnie szumiąca rzeka,
Wołają, gdzie spętana śmierć bezustannie czeka.